Dobre tytuły na początek przygody z anime, część 1/2

in #polish5 years ago (edited)

Uwaga, musiałem podzielić tekst ze względu na dobicie do limitu. Drugą część umieszczę wieczorem lub jutro.

test.jpg

Gdy wchodzimy na nieznane sobie wody (np. zaczynamy poznawać nową dla nas formy sztuki - seriale, muzykę, anime, filmy), to łatwiej się w nich odnaleźć, gdy dane dzieło ma niski próg wejścia. Anime, jak każda forma sztuki, ma rzeczy którymi może zachwycić lub odepchnąć od siebie nowych widzów. Z racji powstawania w całkowicie innym kręgu kulturowym, przez ludzi o odmiennej mentalności (acz jak na ironię, to Japończycy bardziej nas lubią niż większość narodów Europejskich), powody do zachwytu i narzekań mogą ulec intensyfikacji. Będą się nam bardziej podobały/mniej podobały np. nienaturalne kolory włosów, język, który pochodzi z zupełnie innej rodziny językowej, piskliwy głos, liberalniejsze podejście do tematyki seksu, inny system wartości. Ta druga reakcja często wynika z niewiedzy i kiepskiego poznania. Np. faktycznie, język japoński może budzić nasz śmiech i wydawać się być niezrozumiałym bełkotem np. w stylu "sfahlnjyslkanb olivloa abylla doeba", ale tak samo możemy się poczuć rozmawiając np. z Bułgarami (jak pracowałem w UK, to mało kto ich rozumiał poza nimi samymi i ich sąsiadami). I vice versa, dźwięki bliskie naszym uszom, mogą być równie bełkotliwe dla Azjatów. Jeśli osoba/twór, którą/y chcemy poznać, nie sprawia nam problemów (nie wkurza nas, nie psuje nagle nastroju, mówi rzeczy, które grają w naszej duszy, głosem który postrzegamy jako przyjemny dla nas) i nie trzeba spełnić konkretnych warunków (duża inwestycja czasowa, np. oglądanie anime, które ma >150 odcinków, serialu z 10 sezonami, musi się zgrać kilka czynników, byśmy mogli obejrzeć dany twór - np. być w dobrym humorze, mieć czas, być odpowiednio wypoczętym, by móc czerpać przyjemność z seansu), to zwykle nie mamy sensownego powodu, by odmówić. Za to im mniej rzeczy, które nas drażnią, tym łatwiej wejść w nurt historii.

Jeśli chodzi o początki poszczególnych ludzi z M&A, to przez lata najczęściej stykałem się z takimi powodami: starsze rodzeństwo wkręciło młodsze w swoje hobby, spodobały się nam bajki z Polonii 1, RTL 7, TVP, Polsatu itd., obejrzeliśmy jakieś anime, po którym opadła nam kopara (np. "Akira", czy GitS były takimi filmami w czasach, gdy mój wiek był jednocyfrowy). Moje początki za bardzo od tego nie odbiegają - ot chińskie bajki mi się spodobały, to wsiąkłem w temat na dłużej. Miałem co czytać, w co grać, ale nie miałem czego oglądać. Na FoxKids leciały niemal ciągle same powtórki, rzadko kiedy dorzucając coś nowego. Nie zawsze był jakiś fajny film do obejrzenia, a seriale przez wiele lat mnie nie interesowały. Kiedyś zauważyłem w kiosku pismo Kawaii (które prezentowało zdecydowanie wyższy poziom od obecnej porażki), przypomniałem sobie, że dawniej oglądałem te kreskówki na Polonii1/RTL7, więc postanowiłem dać szansę. Odpaliłem sieć i zacząłem powoli ściągać serię telewizyjną "Hellsinga", "Neon Genesis Evangelion" i jakoś to poszło. Łącze było wolne, ale zostawiłem kompa na kilka nocek i miałem co oglądać. Poza tym obejrzałem wszystkie japońskie bajki na FoxKids (a przynajmniej MAL tak je klasyfikuje).

Dalej jakoś to było - obejrzałem początek "Naruto", ale przerwałem na którymś etapie, bo nie chciało mi się czekać na kolejne odcinki. Doszło kilka nowych tytułów, po jakimś czasie zacząłem coraz swobodniej rozumieć żargon mangowców, jak również poznałem nowe gatunki i dowiedziałem się, czym się od siebie różnią. Ani się nie spostrzegłem, a miałem już kilkanaście świadomie obejrzanych anime. Przez paręnaście lat, chcąc się podzielić świetnymi historiami, jakimi są niektóre japońskie animacje, szukałem tytułów, które mógłbym polecić innym. Musiałem je przefiltrować na kilku poziomach - fabuły, atrakcyjności audio-wizualnej dla widza i języka, który dla wielu jest zbyt piskliwy, spotkałem się z opinią, że u niektórych powoduje nawet bóle głowy. Ja w zasadzie nie miałem z tym większego problemu, zwłaszcza później, jak obejrzałem w oryginalnej ścieżce dźwiękowej "Czarodziejkę z Księżyca", czy "Kamikaze Kaitou Jeanne". Sporo dały też shouneny-bitewniaki, w których w role młodych chłopców, często wcielają się żeńskie aktorki głosowe. Inny powód to nienaturalne kolory włosów postaci i inne rzeczy, które są dla nas nienaturalne i nie mieszczą się w naszych normach (inne podejście do dzieci - Japonia jest o wiele bardziej liberalna na polu seksualnym, odmienne podejście do wiary i religii, inny typ humoru - wiele rzeczy, które śmieszą Japończyków, to dla wielu Europejczyków nieśmieszne suchary). To z kolei nigdy mi nie przeszkadzało - komiks/film/anime/książka może być totalnie odrealniony, nie mieć najmniejszego związku z rzeczywistością, ale jeśli jest wewnętrznie spójny, a jego dziwność jest uzasadniona, to resztę mam w nosie. Ja to ja, jestem tolerancyjny, mimo że czasem moja gadka może sugerować, że jest inaczej. Większość niekoniecznie musi taka być, zwłaszcza w kontekście nieznanej sobie dziedziny sztuki. Dlatego szukałem głównie takich, które pokazują uniwersalne wartości lub są to nam bliskie tematy (jak cyberpunk, jak popularni super-herosi z MCU). Czasem wystarczy jeden lub parę punktów zaczepienia, by się wkręcić nawet, jak forma anime trochę nas wnerwia. Jak się spodoba, to zrobię wersję z pełnometrażowymi bajkami z Japonii. No to nie przedłużając...

Berserk poster.jpg

Berserk

Zaczniemy od grubego uderzenia. Wyjątkowo krwawej i hardkorowej mangi, która niestety póki co nie doczekała się solidnej adaptacji (Netflix, we trust in you!) . Jest stara seria, trylogia kinówek i nowa seria telewizyjna, która wygląda jak gówno. Poza openingiem i endingiem, bo te podobno są dobre. Klasyczna seria TV ma swoich fanów, filmy w sumie nie były najgorsze, a w szczególności część trzecia, ale ani to ani to nie były powszechnie chwalone i część krytyki była celna. Na szczęście można olać anime i kupić sobie legalny komiks, który jest wydawany w Polsce przez JPF. A warto z kilku powodów, pomijając brutalność i przekurwaśliczną kreskę, to "Berserk" to dark-fantasy. Słabo u mnie z wiedzą na temat fantasy i jego podgatunków, ale wydaje mi się, że nie ma dostatecznie dużo dzieł, które byłyby powszechnie kojarzone. Jedynym takim tytułem, który mogę przywołać z marszu w każdej chwili, jest "Berserk", ewentualnie “Dark Souls”, gdy mówimy o grach. Jest w nim wiele elementów, które możemy kojarzyć z horrorów, filmów, czy gier o zbliżonej tematyce. Mówię tu o wszechobecnym źle, przejawiającym się m.in. w krwawych torturach z czasów inkwizycji, brutalnym mordowaniu i wykorzystywaniu słabszych osobników przez tych silniejszych,

pogańskich/satanistycznych obrządkach, które czasem odnoszą się do tych nam znanych, np. orgii seksualnych, jak w mniej rozwiniętych kulturach. Poza tym na pewnym etapie historii dochodzi do wydarzenia znanego jako Zaćmienie. Mówiąc bardzo oględnie, niemal bezspoilerowo - to taki rytuał przyzwania demonów, które robią stosowną dla siebie rzeź. Kentaro Miura pokazuje poprzez to wydarzenie, swoją kreatywność w przedstawianiu i zadawaniu cierpienia, czy to czytelnikowi, czy fikcyjnym postaciom. Oglądając najostrzejsze kadry (zwłaszcza te z Cascą podczas Zaćmienia), nieraz trudno mi było powstrzymać smutek, uczucie niemocy, czy gniewu. Bardzo rzadko się zdarza, bym miał takie, czy inne odczucia podczas przeglądania statycznych stron komiksu. Zdarzało się przy DBZ (walka z Freezerem), czy fragmentach HxH z arcu z Chimerami, ale czułem to tak intensywnie jedynie przy "Berserku" i "One Piece". Choć w przypadku tego drugiego to były zupełnie inne emocje, zdecydowanie cieplejsze.

Często mówię, że mam beznadziejne poczucie gustu i nie umiem często docenić naprawdę ładnych rysunków i w sumie niewiele trzeba, by spełnić moje oczekiwania. W przypadku kreski Kentaro Miury, nie trzeba mieć wyrobionego gustu, czy jakiejkolwiek wiedzy w tym zakresie. Jego kadry są przepiękne i wiele z nich nadaje się do wydrukowania na specjalnym papierze, oprawieniu w ramkę i powieszeniu na ścianie. Wiele z tych kadrów zawiera sceny pełne bólu i cierpienia, niewiele pokazuje epizody z bitew, czy pojedynczych walk na miecze. Kiedyś mieliśmy z kolegą trochę za dużo czasu i przejrzeliśmy bitwy z Golden Age w mandze. Wojownicy i rycerze mieli często odmienny rynsztunek i trzeba się było postarać, by trafić na tych odzianych w taki sam. Fakt, nie były to jakieś kolosalne różnice, ale widać że Miura całkiem nieźle liznął klimat Europejskiego średniowiecza. W sensie, unifikacja strojów, zbroi etc. to późniejsze czasy, wcześniej wojowie brali to co mieli lub znaleźli na pobojowisku. Rzadko czytam komiksy i raczej już się pod tym względem nie zmienię, ale w przypadku "Berserka" zrobiłem wyjątek i z dekadę temu przeczytałem kilkanaście tomów mangi. Na pewno jest iluś lepszych i dokładniejszych rysowników, ale jeśli chodzi o moje prywatne doświadczenie, to zachwycałem się bardziej tylko twórczością Yusuke Muraty z "One Punch Man". Bliżej mi jednak do broni białej, magii, potworów i średniowiecznych klimatów, a OPM, choć ma fajny koncept, nigdy nie mógł mnie kupić na dłużej.
Historia podobno psuje się na pewnym etapie, a jakby tego było mało - prawdopodobnie nigdy nie doczekamy się zakończenia tej opowieści. Autor rzadko kiedy wypuszcza tomy "Berserka", więc akcja bardzo pooowoli gramoli się do przodu. Kierunek nie jest również zbyt satysfakcjonujący dla wielu fanów i coraz częściej słyszę komentarze pełne rozczarowań, a coraz rzadziej te z zachwytami. Niemniej, to ciągle kilkanaście tomów b. dobrego komiksu, z którym warto się zapoznać.

BnHA poster.jpg

Boku no Hero Academia

Nie jestem fanem tego tytułu. Owszem, większość odcinków oglądało mi się w sumie przyjemnie, nie miałem wobec nich jakiś dużych zastrzeżeń, ale tytuł jest dla mnie za mało zaskakujący i zbyt liniowy. Rzadko kiedy oglądam coś lub gram w coś, co nie oferuje mi nowych wrażeń lub przynajmniej nowej, innej perspektywy spojrzenia na dany problem. Czasem się zdarza, że obejrzę coś powtarzalnego, ale muszę czuć wobec tego przynajmniej nostalgię (Dragon Ball) albo mieć jakąś motywację. Większość tego, co widziałem w BnHA, znałem już z wcześniej obejrzanych tytułów albo inny mangaka lepiej to przedstawił w swoim komiksie. Nie oznacza to, że reszta bajki jest słaba, po prostu większość jej rzeczy nie robi na mnie wrażenia. Mówię większość, bo jest kilka elementów, w których udało się Horikoshiemu zaskoczyć mnie , np. nie przypominam sobie żadnego bitewniaka, który by kładł taki nacisk na zajmowanie się normalnymi ludźmi, którzy nie posiadają super-mocy. W sensie ratowanie ich, ewakuacja z miejsc, które mogą być niebezpieczne ze względu na swoją budowę i np. ograniczone ścieżki do ucieczki (np. stadion sportowy). W żadnym anime nie widziałem również tak dobrze przedstawionego Hulka, jak All Might. Jasne, darzę większą sympatią np. Gona z HxH w swojej dużej formie, ale to tylko tymczasowy power-up, forma zwiększająca jego moc, a All Might jest takim koksem w bazowej wersji. No dobra, był, bo już w pierwszym odcinku dowiadujemy się, to już historia. No i to co jest najbardziej widoczne - dobrze zrobione nawiązania do amerykańskich komiksów z Marvela i DC, którym dodano trochę japońszczyzny.

Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, czy przesadnie oryginalna. Ot pewnego dnia pojawia się na świecie coś takiego, jak Quirk, dzięki któremu część ludzi zyskuje różne moce. Możliwość tworzenia przedmiotów, szybkiego poruszania się, niewidzialności, kontroli lodu i ognia, taki standard dla amerykańskich i japońskich komiksów przeznaczonych dla dzieci i nastolatków. Główny bohater to Deku, młody nerd, który jest zafascynowany All Mightem, bohaterem przywodzącym na myśl Kapitana Amerykę skrzyżowanego z Dukem z "Duke Nukem 3D". Obaj są charyzmatyczni, umieją zachować zimną krew nawet w ekstremalnych sytuacjach oraz nie wahają się rozwalić swojego przeciwnika, gdy ten grozi niewinnym lub jego przyjaciołom. Mądre głowy postanowiły stworzyć szkoły, które pozwolą młodym ogarnąć ich moce i nauczą ich kontroli. Deku niestety nie może do niej iść, bo miał to nieszczęście, że urodził się bez swojej mocy. Na szczęście pewnego dnia natrafił na swojego idola, który przekazał mu swój One For All, tym samym umożliwiając mu pójście do placówki wychowawczej. Dalej w sumie jest standardzik, do którego przyzwyczaiły nas bitewniaki dla nastolatków. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale do końca 3 sezonu nie natrafiłem na coś, co by wywołało u mnie efekt mocnego Wow.

Poza animacją i kreską. Co prawda czasem lekko drażni to, że cholera wie po co, zaciemniają niektóre kadry, ale poza tą drobnicą, to wszystko wygląda i porusza się w bardzo przyjemny dla oka sposób. Trudno mi się odnieść do tego, jak prezentuje się to z bajkami wychodzącymi w tym samym sezonie, bo bardzo rzadko oglądam anime, w trakcie emisji, ale wygląda całkiem ok. Trudno coś zarzucić rysunkom, kolorom, czy dynamice i efektowności animacji. Finałowa walka z pierwszego sezonu po dziś dzień robi na mnie o wiele lepsze wrażenie niż pewne starcie, na które czekało wielu fanów BnHA. Jeszcze nie zacząłem oglądać tego najnowszego, ale nie słyszałem, by był brzydszy lub cierpiał na niedostatki animacji, więc zakładam że jest co najmniej tak dobrze. Tak czy siak, warto obejrzeć pierwszy sezon. Nawet jak ostatecznie Wam nie przypadnie do gustu, to warto przeboleć te parę odcinków dla jednej z najlepiej wykonanych walk w bitewniakach. Dwóch Hulków - jeden z mocą absorbowania obrażeń (coś jak Vibranium z Marvela), drugi to All Might. Jest kapitalnie wyreżyserowana, zmontowana z muzyką, efektami dźwiękowymi i głosami aktorów. Czuć moc każdego ciosu oraz szybkość z jaką jest wyprowadzany.

Kontynuując myśl z pierwszego akapitu - trochę sabotuję polecanie BnHA, ale... no nie mogę się powstrzymać. Jeśli nie macie dużo czasu, to bardziej polecam "Fullmetal Alchemist: Brotherhood" albo "Hunter x Hunter (2011)" - nie znam lepszych tytułów z tego gatunku, jeśli idzie o mix walk, ciekawej fabuły, samorozwoju. Oba świetnie się nadadzą, jeśli za młodszego lubiliście oglądać DBZ lub inne nadnaturalne mordobicia. No chyba, że bardzo lubicie klimaty około-Marvelowe, to BnHA w sumie też się nada. Może to ja jestem zbyt krytyczny wobec tej kreskówki.

City Hunter poster.jpg

City Hunter

Tak jak pisałem w niedawnym tekście o "City Hunterze", po raz pierwszy się z nią zetknąłem jako małe dziecko, będąc na wyjeździe z rodzicami na wycieczce po zachodniej Europie, ale poznałem ją dopiero w drugiej połowie 2019 roku. I w sumie dobrze, że tak się to potoczyło, bo wcześniej bym jej nie docenił, a na pewno nie tak bardzo. Seria wygląda trochę niepozornie, m.in. przez zboczony humor, ale pod względem pisania dialogów, przedstawiania emocji, postaci oraz pokazywania relacji między nimi, to nie odstępuje od anime na poziomie np. "Nany", czy "Monstera". Mogę wręcz powiedzieć, że Tsukasa Hojo jest najlepszym mangaką płci męskiej (z tych, których znam i/lub kojarzę ich twory) w kwestii pokazywania emocji kobiet i mężczyzn, naszych wzajemnych relacji, wymyślania dialogów między mężczyzną, a kobietą w różnych sytuacjach. Wydaje mi się, że nie przesadzę, gdy porównam go do koleżanki po fachu, autorki "Nany". Zapewne są autorki, które lepiej portretują uczucia i związki od Ai Yazawy (a przynajmniej tak słyszałem od dziewczyn z nieporównywalnie większym doświadczeniem w mangach/anime z gatunku josei), ale nie znam lepszej. Twórczyni "Beastars" IMO lepiej się sprawdza w innych aspektach, zaś Hiromu Arakawa nie poświęciła za dużo miejsca takim sprawom w FMA (ale bardzo propsuję świetnie napisany związek Edka i Winry).

Kontynuując urwany wątek, Ryo ma mentalność małego dziecka i często zachowuje się jak pierdołowaty błazen, ale to kamuflaż, który musiał przywdziać ze względu na charakter swojej pracy. Fucha Saeby polega na byciu prywatnym detektywem, ochroniarzem, specem od rozwiązywania niebezpiecznych spraw kryminalnych. Jak to w życiu, stwarzanie pozorów bycia średnio kompetentnym deklem , bardzo ułatwia życie. Ściąga na nas mniej problemów i powoduje że ludzie opuszczają przy nas gardę, myśląc że Ryo to zwykły dzban. Nic bardziej mylnego, Saeba jest zawsze czujny, zwarty, gotowy i pewny swoich umiejętności strzeleckich, To również opanowany mężczyzna, który bardzo rzadko uzewnętrznia się ze swoimi emocjami i w zasadzie nawet nie musi się starać, by poderwać czy to młodą dziewczynę, czy dojrzalszą milfetkę. Wystarczy, że zacznie się zachowywać normalne, ewentualnie nieco obniży ton głosu, a kobiety same do niego lecą.

Jako ostatni akapit, parę słów o grafice, animacji i reżyserii. Mimo, że "City Hunter" ma swoje lata (pierwszy sezon wychodził od kwietnia 1987 do marca 1988), to praktycznie tego nie czuję. Animacja jest ok i nie ma jakiś defektów, kolory jak na ten wiek nie są aż tak wyblakłe, muzyka się nie zestarzała, narracja i sposób pisania odcinków o dziwo też nie. Tak jak często miewam problem (względnie muszę się przygotować, tj. odpowiednio przestawić do takiego seansu) z oglądaniem filmów z innych czasów, tak tutaj poszło bardzo gładko. Ba, powiem więcej - mam problem z oglądaniem wielu starszych anime, bo strasznie zajeżdżają stęchlizną - czy to z powodu humoru, umiejętności scenarzystów, nieco innego sposobu pisania scenariusza, rzadziej animatorów. Wolę nie oglądać za głośno niektórych anime, czy zostać nakrytym przez znajomych spoza tematu. Nie żeby to było strasznie wstydliwe, ale wiem że to często bajki dla młodszych nastolatków, które bywają głupie, czy zbyt abstrakcyjne. W przypadku "City Hunter" poza niektórymi scenami z openingu, czy pojedynczymi gagami, nie mam zarzutów do tej bajki. Muzycznie jest jak dla mnie bez zarzutów. Czułem się jak w domu słysząc dźwięki i niektóre utwory, przywodzące mi na myśl pierwszą dekadę mojego życia. Większość gagów, o dziwo, mnie szczerze bawi i uważam, że zestarzały się naprawdę dobrze, aczkolwiek niektórzy mogą bóldupić, że twórcy przesadzają z macankami Ryo. W dzisiejszych czasach, metoo itd. wiele żartów by po prostu nie przeszło, a na pewno spotkałyby się z bólem pośladów pewnych grup. Z racji epizodycznej formy i nie posiadania ciągłości fabularnej (czyli kolejne odcinki nie są konsekwencją wydarzeń z poprzednich epizodów), ogląda się to dość luźno. Jest dużo odcinków typowo komediowych, w których nie ma za dużo poważnych wątków. Tak jak zwykle nie cierpię takich fillerowych odcinków, które nie popychają akcji za bardzo do przodu i zazwyczaj ich unikam, tak w "City Hunterze" nie pominąłem ani jednego. Po prostu odpalam odcinek i oglądam, jak jakiś nowy film, czy serial na Netflixie i miło spędzam czas. Ogląda się je tak, jakby ten serial powstał... parę lat temu? I nie chodzi tu o stronę techniczną, a poziom reżyserów i scenarzystów. Animacja jest ok, muzykę się dobrze słucha również poza anime, b. rzadko czuję lekkie zażenowanie jakimś pomysłem, czy sceną. Nie wiem, jak wypada w stosunku do bajek wychodzących w podobnym czasie, ale z dzisiejszej perspektywy nie czuję żenady.

Jeśli lubicie klimaty z bronią i szukacie luźnej, nie głupiej komedyjki z b. dobrymi relacjami między postaciami, to "City Hunter" jest najlepszą pozycją, jaką widziałem.

Death Note poster.jpg

Death Note

Za każdym razem, gdy myślę o anime, które można polecić nie-otaku, to jednym z pierwszych tytułów, jakie mi przychodzą na myśl jest DN. Bajka, którą wiele razy krytykowałem i lubię przy niemal każdej okazji podkreślać, że autor "Kaijiego" o wiele lepiej ogarnął rzeczy, za które DN jest chwalony (zwroty akcji, napięcie, postacie, zgony, nacisk na psychikę i myśli bohaterów). Z drugiej strony, równie często podaję DN jako jedno z najlepszych anime na rozpoczęcie swojej przygody z japońskimi kreskówkami. Ma intrygującą treść i pozornie intrygująca fabułę, która jest opakowana w ładną formę w postaci ścieżki dźwiękowej, kreski, ogólnie grafiki (animacji, kolorów, efektów), no i do pewnego momentu trzyma się to na tyle dobrze, że bez problemu zatrzymało nie jednego widza przy telewizorze.

Trzon fabuły jest pewnie równie stary, co pierwsze ludzkie kultury, a może nawet jeszcze starszy (zakładając, że ludzie faktycznie od zarania swoich dziejów poszukiwali Boga lub jego odpowiednika w postaci Natury, czy Chaosu). Jak pokazuje wiele mitologii, czy kultur, człowiek od zawsze pragnął Boskiej mocy, a przynajmniej jej namiastki w postaci jakiegoś przedmiotu. A mówiąc o czasach teraźniejszych, jako młody nastolatek, czasem marzyłem z rówieśnikami o tym, że fajnie byłoby mieć taką moc lub dostać jakieś boskie atrybuty (np. możliwość latania, czytania ludziom w myślach, dawania/odbierania ludziom życia itd.). Po kilku latach dostałem cynk o takim anime jak "Death Note" i... trudno było się w niego nie wkręcić. Choć to anime nie dorównało popularności "Dragon Balla", "Captain Tsubasa", czy "Sailor Moon" w kraju nad Wisłą, to zdobyło swoje grono fanów. Było nie mało dyskusji w polskiej części internetu, kilku nerdowych kumpli z mojego 10 tys. miasta pytało o odcinki, bo doszły do nich słuchy o takiej kreskówce, nawet natrafiłem na jakieś teksty w magazynach spoza mangowej branży, w których zestawiano "Kajet Zgonu" (c by Mangowy Nałóg) z dobrymi amerykańskimi serialami. Jako nastolatek kiwałem głową do tych porównań, dziś traktuję je z lekkim politowaniem. No, ale wracając do fabuły - wybitnie inteligentny student, Yagami Light, pewnego dnia przypadkowo znajduje tajemniczy notatnik. Okazuje się, że to własność Boga Śmierci, któremu znudziło się życie w jego świecie i postanowił się rozerwać między ludźmi. Dobrze trafił, Japończyk błyskawicznie wpadł na pomysł, jak wykorzystać moc notatnika i obaj przestali się nudzić.

Na ich trop wpadł super detektyw o tajemniczym pseudonimie. L rzuca wyzwanie ukrywającemu się Kirze (imię, którym określili internauci Yagamiego) i obiecuje postawić go przed obliczem sprawiedliwości. Jako nastolatek jarałem się tym scenariuszem, ale wraz z dorastaniem i poznawaniem kolejnych, lepszych i gorszych tytułów, dostrzegłem że DN nie jest niczym szczególnym. Większość starć umysłowych między postaciami nie jest szczególnie wyszukana (poza wątkiem z agentką FBI z pierwszych odcinków, mój osobisty wybór na najlepszy segment tej historii) oraz zawierają wiele pól, które można byłoby skuteczniej wypełnić. Np. głębszym wgłębieniem się w psychikę i emocje bohaterów, dokładniejszym przedstawieniu reakcji ich samych, jak i otaczających ich ludzi. Albo na wrzuceniu większej ilości treści, która ubogaciłaby historię i sprawiła, że stanie się o wiele ciekawsza. Same aspekty audio-wizualne są dla mnie za mało atrakcyjne, a fabuła przestała być 13 lat temu. No ale ja to ja, widziałem już lepsze rzeczy, dla kogoś wchodzącego w świat M&A, "Kajet Zgonu" jest jedną z lepszych pozycji. A na "One Outs", "Monstera", czy "Kaijiego" przyjdzie jeszcze pora.

FMA poster.jpg

Fullmetal Alchemist: Brotherhood

Choć obejrzałem to anime w jednym z najważniejszych momentów w moim życiu, to bardzo rzadko o nim myślę lub odczuwam potrzebę obejrzenia jakieś sceny/odpalenia piosenki na YT. Nie byłoby to dla mnie dziwne, gdyby to była tylko dobra bajka, "problem" jest taki, że FMA to najlepszy bitewniak jaki widziałem. Perfekcyjna synteza tego, co uwielbiam w różnych battle-shounenach/bajkach przeznaczonych dla nastolatków, ale w wybitnie rzadko spotykanej formie. Świetna fabuła? Check. Postacie, które są silne, pełnokrwiste, spójne i trudno o nich zapomnieć? Check. Dużo walki wręcz? Check. Świetnie napisane postacie, które w sensowny sposób unikają plot-no-jutsu i nadużywania magii (lub w tym przypadku alchemii) w celu rozwiązania błędów fabularnych? Check. Teorie spiskowe? Che... a nie, to inny temat, ale tak, widać że Arakawa przynajmniej trochę liznęła ten temat.

Fabuła opowiada o dwóch braciach, którzy chcą odzyskać swoje normalne ciała. Stracili je przez używanie zakazanej techniki alchemicznej, tj. próbę przywrócenia życia swojej ukochanej matce. Zapłacili za to wysoką cenę, głównie Alphonse, który zniknął. Edward zapłacił nogą, a widząc że nie ma ciała jego brata, postanowił spróbować przywrócić jego duszę do tego świata, poświęcając tym samym swoją rękę. Chłopcy się załamali po całej akcji. Po paru dniach odwiedza ich Roy Mustang, jeden z oficerów armii Amestris, państwa zainspirowanego Hitlerowskimi Niemcami. Przeżył rozczarowanie, bo spodziewał się spotkać młodych, pełnych życia i uzdolnionych alchemików. Zamiast tego zobaczył żywą zbroję oraz zdruzgotanego psychicznie kalekę. Zmotywowani gadką alchemika ognia, postanowili wrócić do formy i wziąć udział w egzaminie na państwowego alchemika, by uzyskać stosowną licencję (która otwierała przed nimi nowe możliwości i ułatwiała sporo spraw, coś jak status posła). Wraz z nią, wpadli w niezwykłą przygodę, która zadecyduje o losie świata.

DB ma Ki, Bleach Reiatsu, miecze, Naruto chakrę i różne sposoby jej wykorzystywania (iluzje, techniki żywiołów, moc przywoływania zwierząt, przedmiotów) itd itd. a FMA ma alchemię. Alchemia to sztuka/nauka tworzenia i/lub wpływania na materię, przez wykorzystywanie energii i poświęcanie czegoś na zasadzie równorzędnej wymiany (żeby wytworzyć coś, musimy poświęcić coś o równej wartości). Np. Roy Mustang wykorzystuje m.in. siarkę by wytwarzać ogień, a Ed i Al korzystają z minerałów, które mają pod ręką. Znamy trzy etapy korzystania z niej. Zrozumienie, im lepiej znamy strukturę danych surowców/minerałów, jak również ich cechy (np. słabość jakiegoś metalu w określonych warunkach), tym lepiej sobie nim radzimy. Np. jeden przeciwnik naszych bohaterów miał wyjątkową zbroję, która czyniła go niewrażliwym na ciosy. Jednakże po wprowadzeniu kilku korekt, to blondyn zaczął go ostro siekać. Dekonstrukcja, tutaj nie trzeba za dużo tłumaczyć - polega na wykorzystaniu energii do zniszczenia struktury przedmiotu/surowca. Jeśli dobrze opanujemy etap trzeci, tj. Odbudowę, to dzięki Dekonstrukcji możemy nadać nowy kształt danym surowcom bądź przedmiotom. Np. Można wykorzystać kamień do stworzenia golema/łapy walczącej dla nas albo piach do wytworzenia szkła.

Jeśli chodzi o same walki, to Arakawa stworzyła chyba najlepszy system mocy, jeśli idzie o wszystkie bitewniaki jakie widziałem. Zresztą, to jest tak dobre, że spokojnie można porównać do tytułów z innych form sztuki - książek, filmów, seriali. Jest spójny, daje duże pole do manewru, słabsze postacie są w stanie zagrozić silniejszym, jeśli np. dostaną kamień filozoficzny (przedmiot, dzięki któremu możemy olać zasadę równorzędnej wymiany, moc jest czerpana z energii życiowej kamyka, nie materii, którą poświęca alchemik. I tej mocy jest dużo, w praktyce to taki mini god-mode) lub zostaną poddani przemianie, np. zostaną chimerami, zyskując zwierzęcą siłę lub ich naturalne atrybuty, rzecz jasna odpowiednio wzmocnione (super-siła w przypadku chimer-małp, ostre kły i pazury w przypadku chimer-lwów, kolce u chimer-jeży). Oczywiście, odpowiednio sprawny i biegły w swym rzemiośle alchemik powinien sobie poradzić z większością przeciwników, ale jeśli popełni błąd lub dopuści wroga niebezpiecznie blisko siebie, to może paść trupem. Albo może to zrobić sprawny żołnierz, który np. wspiera się automailem (metalowe protezy, które mogą być bronią lub usprawniać możliwości motoryczne ludzi). Zresztą, jeśli wojownik jest naprawdę doświadczony i odpowiednio mocny, to nie potrzebuje takich metalowych świecidełek. Olivier Mira Armstrong coś o tym wie - silna kobieta z jajami jak arbuzy i żelaznym charakterem. Generalnie zadziorna i charakterna suka (cecha charakteru, nie bez powodu ma pseudonim "Królowa śniegu"), która skopała kilka twardych męskich zadków.

Tak samo zrobiła Arakawa z wieloma męskimi kolegami po fachu. Mało kto ze znanych mi mangaków, potrafi tak dobrze i sycąco pokazać walkę wręcz lub na krótki dystans. Równie niewielu umie pokazać emocje w tak autentyczny sposób. Gdy widzimy wkurwionego Króla Bradleya, Scara, czy Mustanga, to widać to po ich twarzach i sposobie walki. Szybkie, brutalne ataki, bez zbędnego opcyndalania się. Roy pali żywcem swoich przeciwników, Scar ich rozwala piorunami Palpatine'a, ale w bezpośrednim kontakcie, a Bradley siecze mieczem. Odrazu widać różnicę na tym polu między Arakawą, czy Kishimoto, Tite, Mashimą, czy nawet Odą i Togashim. Niewielu facetów umie tak opisywać emocje, przedstawiać za pomocą obrazu jeszcze mniej. Tak jak w/w zdarzy się takie coś dobrze narysować (a Odzie i Togashowi nawet częściej niż "zdarza się") , tak Arakawa ma takich przypadków kilkadziesiąt. Nie znam nikogo poza Tsukasą Hojo, kto mógłby stanąć do godnej rywalizacji z autorką FMA w tej kwestii. Togashi i Toriyama z kolei lepiej pokazują szybkość wyprowadzanego ciosu, czy jego siłę, ale nie radzą sobie IMO tak dobrze w rysowaniu walk wręcz. Żebym został dobrze zrozumiany - jasne, pod względem choreografii, czytelności itd. to DBZ i HxH potrafią być naprawdę ładnymi mangami. Zwłaszcza DBZ, kiedy Akira miał te dobre chwile. Gdyby Toriyama miał lepszy talent do pisania fabuły i więcej zapału, to jego flagowy tytuł mógłby być naprawdę dobry, bardziej ze względu na jakość aniżeli aniżeli sentyment. Po prostu u Arakawy mam więcej stylów walki, a same pojedynki nie są tak powtarzalne. W HxH, choć było ich nie mało, to mniej niż w mandze p. Hiromu.

A jak dodamy do tego zajebistą oprawę audio-wizualną, która trzyma poziom po dziś dzień. Muzyka jest epicka, świetnie skomponowana i trudno o niej mówić inaczej niż w superlatywach. Są utwory, które odpowiednio budują poważny nastrój, battle-theme'y, które nadają stosowny do walki nastrój. Kiedy ma być smutno, to jest smutno, kiedy postacie się radują, to słyszymy to co trzeba. Trudno wskazać mi jakiś nieudany kawałek i gdybym musiał szukać, to pewnie byłoby to szukanie dziury w całym. Tak samo jest z oprawą wizualną, nie zestarzała się ani trochę. Co najwyżej niektórzy mogą narzekać, że brakuje jakiś dodatkowych efektów. Jeśli jednak nie zwracasz uwagi na takie detale, to moja opinia nie będzie się różniła od tego, co wyżej napisałem o muzyce - trudno mi się w tym doszukać słabego cgi, czy gorzej narysowanych rysunków. To drugie może się parę razy pojawiło, ale skoro o tym nie pamiętam, to raczej nie było to coś mocnego. Jednym zdaniem - rewelacyjny battle-shounen od każdej strony.