Ísland. Zimno, a zarazem gorąco...
Nie jestem typową turystką, tak sądzę. Przed wyjazdem na wyczekane wakacje tylko raz odszukałam w internecie miejsca, które będę odwiedzać i... nie obejrzałam ich do końca. Popłakałam się z wrażenia i ze strachu, że to tylko piękny sen, a ja obudzę się w momencie, gdy koła samolotu dotkną pasa na lotnisku w Keflaviku.
Więc było tak, że nie potrafiłam nawet opowiedzieć, co zobaczę. Pojedziemy naokoło wyspy - tyle wiedziałam. Z islandzkich nazw potrafiłam wymienić tylko trzy: Rejkiavik, Keflavik i Husavik.
Wiedziałam, że w nocy będzie zimno i muszę kupić porządny śpiwór - naiwnie sądziłam, że taki za 300 złotych wystarczy. Chłód ciągnący z Grenlandii sprawił, że obecnie kwota 1000 złotych za ów worek do spania nie robi na mnie żadnego wrażenia. Na szczęście przed wyjazdem kolega pożyczył mi bardzo solidną kurtkę przeciwwiatrową z puchową podpinką, a tata kilka sztuk dobrej odzieży termicznej. W ostatnie noce spałam ubrana w prawie wszystko, co przywiozłam: dół - ciepłe rajtki, getry, spodnie dresowe, na stopach trzy pary skarpet + turystyczne szaliki, góra: około 3 sztuk odzieży termicznej z długim rękawem, plus bluza, kurtka (wraz z puchową podpinką), szalik, czapka, rękawiczki. Wieczorami turlałam się po namiocie w tej subpolarnej pidżamie, rozkładając bagaż po kątach i próbując zneutralizować wciskający się każdą szparką wiatr. Wreszcie wpełzywałam do śpiwora i zapinałam go po czubek głowy. Wijąc się wewnątrz poprawiałam kurtkę, bo zawsze mnie gniotła, odszukiwałam termos z gorącą herbatą oraz telefon, by wreszcie, zlana potem, znieruchomieć. Budziłam się w nocy kilka razy, z lodowatymi kończynami. Ale ani razu nie żałowałam, że tam jestem.
Pierwszy, wyczekany kontakt z wyspą nie był taki, jak sobie wyobrażałam. Nie zwilgotniały mi oczy, a gardło nie ścisnęło się ze wzruszenia. Chociaż nie. Gdy z racji przepełnionego pęcherza wybiegłam w obłędzie z samolotu, a pierwszy autobus do terminala odjechał mi sprzed nosa... miałam łzy w oczach.
Potem było już tylko lepiej.
Ta podróż, to nie punkty na mapie i zaliczanie kolejnych baz. To wir obrazów, emocji i odczuć, które tak się splątały, że nie potrafię z nimi dojść do ładu. Nie potrafię ustalić chronologii. Z podróży trwającej prawie dwa tygodnie zapamiętałam tylko dwie kolejne nazwy: Gullfoss i Dettifoss. Razem więc znam ich pięć. Jeśli pojawią się jakieś dokładniejsze opisy geograficzne - wiedzcie, że pytałam wujka Google.
Nie jestem pewna, w którą stronę pójdzie ta opowieść... Od czego zacząć... Może od tego, na co się cieszyłam i co z tego wyszło.
Oprócz tego, że sama wizja wyjazdu doprowadzała mnie do utraty zmysłów (z radości, ale też z lęku), to bardzo chciałam wymoczyć swe cztery litery w wodzie podgrzanej ogniem z samego wnętrza ziemi. Na Islandii nie sposób zapomnieć o mocy drzemiącej tuż pod powierzchnią. Tu i ówdzie unosi się para, wrze woda w zbiornikach, bulgocze błotko. W niektórych rejonach zapach siarki jest odczuwalny bez przerwy... Gorąca woda z kranu pachnie podobnie. Zimna czasami też i smakuje równie specyficznie... jak to niektórzy niezbyt elegancko określają: wali jajem. Ale nie wszędzie - w większości miejsc zimna woda z kranu jest pyszna! Wszędzie można spotkać się z opinią, że Islandia ma najlepszą kranówę na świecie.
To niezwykłe zestawienie fascynowało mnie od początku - surowy klimat, lodowce, wiatr, deszcz i zimno, a jednocześnie mnóstwo gorących źródeł i miejsc, gdzie można poczuć oddech z rozpalonego wnętrza ziemi.
Gorąca rzeka
Już drugiego dnia podróży, niecałe 50 km od Rejkiawiku odbyłam pierwszy na wyspie, bardzo lekki trekking doliną Reykjadalur, prowadzącą do gorącej rzeki. To bardzo aktywny obszar geotermalny, z wrzącymi kipielami błotnymi, kłębowiskami siarkowej pary i syczącymi skałami, na których można (czysto teoretycznie) smażyć jajka.
Nie tylko ludzie chętnie korzystają z geotermalnego ciepła :)
Trasa ma około 3,5 km i nie jest trudna. Poza kilkoma podejściami to bardziej spacer, niż wymagający trekking. Poza tym widoki wynagradzają wszelki trud.
Ostateczną nagrodą zaś jest kąpiel w naprawdę gorącej rzece.
Wyzwaniem dla co bardziej obyczajowo skrępowanych turystów może być na Islandii kwestia przebieralni. Ogólnie podejście do ludzkiego ciała w Skandynawii jest o wiele bardziej naturalne i swobodne, niż u nas. Być może nie jest aż tak bardzo naznaczone piętnem grzechu i wstydu... ale to tylko moje wrażenie. Nad gorącą rzeką mogłyśmy liczyć na osłonę tylko z dwóch stron świata. Obracałyśmy się w kółko nie mogąc zdecydować, którą część absolutnie należy zasłonić, a która może ewentualnie świecić. Na początku było to krępujące... Dopóki nie nadciągnęła grupka roześmianych, siwych pań, które nie zważając na nic zaczęły się przebierać, żadnego boga się nie bojąc. Wtedy i z nas zeszło napięcie i skrępowanie.
Ten parawan na zdjęciu, to przebieralnia :)
A potem zanurzyłam się w bardzo, bardzo gorącej, parującej wodzie. Było cudownie...
...i tak gorąco, że musiałam się co chwilę wynurzać, by posiedzieć na brzegu lub kamieniu. Tego dnia było stosunkowo ciepło (około 13-15°C w cieniu), więc po wyjściu z wody można było spędzić co najmniej 5-10 minut w stroju kąpielowym, nie marznąc.
Nie była to jedyna atrakcja pierwszego dnia, ale jak wspominałam - chronologii w mej islandzkiej przygodzie nie potrafię ustalić nawet ja. Próbuję ją poskładać emocjami, wrażeniami, podobnymi obrazami... może się uda.
Seljavallalaug, najstarszy basen na Islandii.
Na samym południu wyspy, niedaleko miasta Vik, znajduje się ukryty basen geotermalny, zbudowany w 1923 roku. Podobno powstał po to, by naród żyjący z rybołówstwa w końcu nauczył się pływać! Także do tego zakątka trzeba się kawałek przespacerować.
Warto minąć basen i powędrować dalej, doliną. W pewnym momencie trasa wiedzie przez rzekę, tuż przy skalnej ścianie, więc lepiej zdjąć buty. I tu niespodzianka. Spodziewałam się nieprzyjemnego zetknięcia z lodowatą, mokrą skałą, a tymczasem okazało się, że woda spływająca z góry jest bardzo ciepła! Tak samo rzeka przy samym brzegu. Przeprawa okazała się więc zaskakująco przyjemna.
Jedna z wielu gorących enklaw.
Widok ze szlaku na basen i dolinę
A potem, nareszcie, mogłam się wykąpać.
Przebieralnie są i owszem, niestety robią jednocześnie za śmietnik i toaletę.
Basen jest mocno zarośnięty glonami (buty do wody były dobrym pomysłem), a woda, jak na mój gust - niezbyt ciepła. Musiałam porządnie się ruszać, żeby utrzymać komfortową temperaturę ciała. Podobno po głębszej stronie jest cieplej, ale tam nie dotarłam, bo niezbyt dobrze pływam.
Turysta przyzwyczajony do komfortu zachodnioeuropejskich hoteli wymieniłby na poczekaniu co najmniej 10 powodów, dla których to miejsce lepiej ominąć.
Ja byłam zachwycona!
Djúpavogskörin. Zardzewiała wanna pośrodku niczego.
Dwa dni później jedziemy sobie zachodnim wybrzeżem. Nuda, nic się nie dzieje. Widoki piękne, takie ponure i melancholijne. Moje.
I nagle skręcamy w pustkowie. W oddali widać brzeg oceanu, a wokół tylko kamienie. Jest też zapuszczona wanna wielkości dużego jacuzzi, obudowana drewnianym podestem. Na tej konstrukcji już za chwilę poślizgnę się i zeskrobię lewą piszczel. Boli do dziś :D
Miejsce fantastyczne. Zimno, wiatr nap.... wieje jak cholera, ale woda! Gorąca!!! I znowu nie ma przebieralni. Są kamienie i wieszak na kurtki. Strój kąpielowy nie wysechł jeszcze od ostatniej kąpieli, więc jego założenie i krótka droga do wanny wprawia w niekontrolowany dygot. Ale ten moment, kiedy zanurzam się w cieple... jest wart wszystkiego.
Nie wyjdę stąd nigdy.
Gdzieś tam jest droga, którą przyjechaliśmy. Troszkę glonów pływa ;)
Z drugiej strony ocean. Próbowałam do niego dobiec, ale w połowie drogi zamarzłam i zawróciłam.
Woda była tak gorąca, że nie dało się w niej wysiedzieć więcej niż kilka minut. Potem człowiek z ulgą wystawiał się na chłód. Dzięki temu, tak jak nad rzeką, mogłam się spokojnie, bez telepania, przebrać po kąpieli.
Takie kąpieliska podobały mi się najbardziej - małe, dzikie i opuszczone, pośrodku niczego.
Grjótagjá - parująca grota.
Jedyny punkt na mapie Islandii, który uznałam za przereklamowany. Sama okolica zapiera dech w piersi - bezkresne lawowe rumowisko, które nazwałam Mordorem i Pustkowiem Smauga jednocześnie (jak zresztą wiele innych miejsc, o czym jeszcze napiszę), ale samą grotę mogłam sobie spokojnie odpuścić.
Problem w tym, że nie jestem fanką Gry o Tron. Nie widziałam ani jednego odcinka. A właśnie w Grjótagjá nakręcono jakąś scenę miłosną (tak usłyszałam od towarzyszy podróży) i dlatego od jakiegoś czasu to miejsce oblegają turyści żądni selfiaków na insta. Kto oglądał, pewnie będzie wiedział.
Grota jest mała i klimatyczna, co przy odwiedzających ją tłumach trudno docenić. Nie ma to jak turystka uskarżająca się na innych turystów, co?
Woda idealnie przejrzysta i turkusowa, bardzo ciepła, ale obowiązuje zakaz kąpieli. Przed 1975 rokiem była chętnie odwiedzanym przez miejscowych kąpieliskiem, ale po wybuchu jednego z wulkanów temperatura wody wzrosła do ponad 50°C. Od tamtego czasu ochładza się stopniowo i z tego co wiem ludzie kąpią się w niej pomimo zakazu. W środku spędziłam jakieś 10 minut z żalem myśląc, że wolałabym mieć ten czas na wodospad Dettifoss, który widziałam tego dnia wcześniej i który skradł moje serce.
Campingi all inclusive
to takie, na których jest ciepły prysznic za darmo. A jak jeszcze są hot tuby, to wypas! Sztuczne kąpieliska, mniejsze lub większe, można spotkać na wielu campingach.
Tutaj jedno z nich - na północy wyspy, gdzieś między Akureyri a Ólafsfjörður. Czuć tam było oddech Grenlandii, w nocy prawie odfrunęłam z namiotem podczas jego rozkładania. Wiatr wyciskał najgorsze słowa z mych ust.
A na tym basenie spędziliśmy ostatni wieczór, gdzieś na zachodzie. Cudowna, polska obsługa pozwoliła nam korzystać z niego długo w noc...
Poranek wyglądał pięknie, ale w nocy temperatura spadła do zera. Standardowo obudziły mnie lodowate kończyny, a stres przed powrotem nie pozwolił ponownie zasnąć. Plus był taki, że nie musiałam się wcale ubierać, gdyż spałam w pełnym rynsztunku. Mogłam zrobić poranny obchód.
Do zobaczenia wkrótce, moja kochana!
❤️ ❤️ ❤️ ❤️
Na koniec zostawiłam miejsce dla mnie wyjątkowe, spędziliśmy tam przedostatnią noc. Jedyny punkt, jaki zapisałam na mojej mapie google - farma Bjarteyjarsandur położona nad Hvalfjörður (Wielorybi Fiord) w zachodniej Islandii. Na camping dotarliśmy za dnia, mogliśmy się spokojnie rozbić, zjeść i ogrzać na dużej jadalni. Potem wybrałam się z Andzią na spacer po okolicy.
Słońce zbliżało się do horyzontu i obdarowało nas ciepłem barw.
Towarzyszył nam pies gospodarzy, który zdaje się uznał nas za należące do inwentarza owce. Pilnował nas i prowadził, a gdy zatrzymywałyśmy się by pooglądać okolicę i zrobić zdjęcia - kładł się w trawie i czekał.
Ta mała kropka obok ludzika Andzi, to pies.
Takich kości było mnóstwo na brzegu. Do lat osiemdziesiątych masowo odławiano tu wieloryby, stąd nazwa fiordu. Na szczęście te czasy już minęły.
Pisałam już, że na Islandii bardzo wieje? Dlaczego, och dlaczego nie ma w polskim języku przyzwoitych słów bardziej odpowiednich, by opisać, jak bardzo tam **** wiatrem? Są wulgaryzmy, które wspaniale się tu sprawdzą, ale dopiszcie je sobie sami.
Ludzik Andzi w miejscu, gdzie znajduje się mały basen ze skał i kamieni, wypełniony gorącą wodą. Jest tak dobrze ukryty wśród skał, że nie zauważyłyśmy go podczas spaceru!
O, właśnie tutaj. Widzicie coś? My też nie widziałyśmy :)
Tego wieczora wróciłyśmy tam z innymi towarzyszami podróży, by się wykąpać. Było już ciemno i bardzo zimno (3°C), więc darowałam sobie robienie zdjęć. Szczerze, to nawet o tym nie pomyślałam. Chciałam się tylko szybko rozebrać i wskoczyć do wody. Ściągając milion warstw odzieży i szczękając zębami zadałam pytanie: Andzia przypomnij mi, dlaczego ja to robię?
Wkrótce dostałam odpowiedź.
Woda nie była aż tak gorąca, jak oczekiwałam, właściwie była na granicy mojego komfortu. Zimne skały skutecznie ją wychładzały, a wiatr nie pomagał. Na szczęście w okolicy dopływu było wystarczająco ciepło i tam się skupiliśmy. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, oglądaliśmy gwiaździste niebo. I nagle ktoś zawołał - patrzcie, co tam się dzieje?
Nad nami pojawiła się delikatna, jasna smuga, jak rozciągnięta, cienka chmura. Potem zniknęła i zakwitła obok... I wtedy zaczęliśmy krzyczeć z radości jak dzieci. Niewyraźne z początku pasma rosły i nabierały jaskrawozielonej barwy, tańczyły nad naszymi głowami... Był 31 sierpnia, a sezon na zorzę polarną na Islandii zaczyna się w październiku. Ja nawet nie śmiałam marzyć o jej ujrzeniu, wystarczającą radością była sama podróż.
Niczego więcej nie potrzebowałam do szczęścia, a jednak dostałam więcej. To było jak osobisty prezent od boga, jeśli istnieje. Jakby wskazał na mnie palcem i powiedział - ty dziś wygrywasz. Jakby cały wszechświat w jednym momencie skupił na mnie swój wzrok. Wiem, że nie byłam sama w tym basenie, ale tak się właśnie wtedy czułam. Jak jedyny, najbardziej wyjątkowy i godny tego spektaklu człowiek na ziemi. To, co rozgrywało się na niebie miało odzwierciedlenie i we mnie. Czyste piękno. A potem, na tle zorzy, spadła gwiazda. I wtedy się rozpłakałam. Bo nie miałam już życzeń do wypowiedzenia - moje marzenie właśnie się spełniało...
Wiem, że to nie była gwiazda. Wiem, że zorza to nie magia, tylko fizyka. To niczego nie zmienia.
Nie mam zdjęć, nie mam filmów, ale to nieważne. Mam to w sobie na zawsze.
W wielu miejscach na wyspie niezwykle namacalnie odczułam, że jestem częścią czegoś wielkiego, wspaniałego i harmonijnego. Małym, śmiertelnym trybikiem, a jednocześnie ważnym i niepowtarzalnym.
Mogłam zobaczyć, jak powstawał nasz świat, gdy kształtował się w ogniu i oparach siarki. Widziałam, jak życie bierze w posiadanie to niegdysiejsze piekło, jak wspina się po wulkanicznym pyle, porasta gruzowiska lawy... Tyle kontrastów na tak małym skrawku naszej ziemi.
Dużo mi jeszcze zostało do opowiedzenia. Nie wiem, kiedy i jak. Któregoś dnia znowu chwycę myśl jak nitkę i pociągnę... a co wyjdzie, to zobaczymy.
Ciekawie to wszystko opisane... Dobrze, że bez natłoku geograficznych nazw, ale za to z klimatem i własnymi odczuciami. Jest gdzieś na mojej liście na Islandia... Ale ja tak bardzo nie lubię zimna ;)
Posted using Partiko Android
Rozumiem Cię :) To już trzeba z samym sobą przegadać taki konflikt interesów ;)
@tipu curate
Upvoted 👌 (Mana: 2/3)
dziękuję :)
Wow!
A trip to Island is an unfulfilled dream!
The pictures speak for themselves but too bad I can't read your text, too.
And google translation from Polish to Greek is awful :)
For many years it was also my unfulfilled dream :)
I still have many photos and stories from this trip, maybe I will add a few sentences in English next time. I can't torture readers by google translate ;)
Looking forward for it!
Zazdroszczę strasznie. Czytanie książek Margit Sandemo za młodu namieszało mi w głowie i teraz mnie bardziej na północ ciągnie niż do ciepłych krajów.
Tak jak i mnie :)
Gratulacje! Twojej wysokiej jakości treść podróżnicza została wybrana przez @lesiopm, kuratora #pl-travelfeed, do otrzymania 100% upvote, resteem oraz podbicia całym trailem @pl-travelfeed! Twój post jest naprawdę wyjątkowy! Artykuł ma szansę na wyróżnienie w cotygodniowym podsumowaniu publikowanym na koncie @pl-travelfeed. Dziękujemy za to, że jesteś częścią społeczności TravelFeed!
Dowiedz się więcej o TravelFeed klikając na baner powyżej i dołącz do naszej społeczności na Discord.
Islandia to jedno z moich marzeń... Jak tam musi być cudownie.. tyle przestrzeni, zieloeni, skał i wody...
I jak przyjemnie się o tym wszystkim czytało. Pięknie opsane :)
Dziękuję :)
Bardzo cieszę się, że tam byłaś i wszystko tak bardzo przeżywałaś.
Czekałam na ten post, bo sama też lubię taki klimat. Te zdjęcia, które zrobiłaś są przepiękne i będę do nich często wracać jak do ástin mín. A te, których nie zrobiłaś... cieszę się, że nie myślałaś wtedy nawet o aparacie :)
I znowu chce mi się płakać i znowu życzę Ci powrotu tam... a sama nieśmiało po cichutku sobie myślę, że może i ja się kiedyś odważę odwiedzić jakiś raj na ziemi.
Ty już masz odwagę w sobie i na ile Cię zdołałam poznać - nie mam żadnych wątpliwości, że osiągniesz to, czego pragniesz!
Dziękuję :)
You have been curated by @hafizullah on behalf of Inner Blocks: a community encouraging first hand content, with each individual living their best life, and being responsible for their own well being. #innerblocks Check it out at @innerblocks for the latest information and community updates, or to show your support via delegation.
Czarne buty do pływania z cieniem konkurują o miano bohatera fotorelacji ;)
Fajna przygoda - po prostu zazdrość ;)
W następnych odcinkach pojawi się kolejny bohater - buty górskie 😉
Posted using Partiko Android