Małe Kobietki, czyli adaptacja goni remake
Czasem odnoszę wrażenie, że w XXI wieku zostało zrobione tak naprawdę wszystko jeśli chodzi o sztukę filmową. Bo filmy Scorsese’a są doskonałe, że młodsze pokolenie tez potrafi zaskoczyć, a starzy wyjadacze (myśle tu o „Bólu i blasku” Almodovara z fenomenalną rolą Banderesa) potrafią zajaśnieć blaskiem pereł.
Widzieliśmy średnio udaną adaptację „Anny Kareniny” z tytułową rolą Keiry Knigthley, bardzo słabe „Morderstwo w Orient Expressie” w reżyserii i roli głównej Kenneth Branagh (chciałabym napomknąć, że w filmie w 1974 mamy Lauren Bacall, Ingrid Bergman, Alberta Finneya - mistrz!, czy Seana Connery’ego).
Źródło - Multikino
Końcówka ubiegłego roku, a początek nowego przyniosła nam wiele wspaniałych filmów - The Lightouse, Irlandczyka, Historię Małżeńską, Jojo Rabbit, Jokera, czy Dwóch Papieży. Wśród nich, wydawać by się mogło, powinny się znaleźć Małe Kobietki w reżyserii Grecy Gerwig. Materiał jest doskonały - świetna obyczajowa powieść autorstwa Louisy May Alcott, osadzona w XIX wiecznych Stanach Zjednoczonych. Taka Ania z Zielonego Wzgórza dla dojrzalszych.
O tyle ile materiał źródłowy daje spore możliwości reżyserskie i scenariuszowe, o tyle w niektórych momentach film trochę nuży widza.
W głównej roli mamy świetną aktorkę młodego pokolenia, Saiorse Ronan, jako Jo. Josephine March jest nauczycielką na pensji w Nowym Jorku, w wolnych chwilach pisze opowiadania, które czasem udaje jej się sprzedać. Widzimy również jej wspomnienia z dzieciństwa i okresu dorastania. Jej największymi przyjaciółkami są jej siostry - Meg, najstarsza (w tej roli Emma Watson), Amy (Florence Pugh) oraz Beth (Eliza Scanlen). Dziewczęta mają swój własny świat, każda z nich ma również swoisty talent, który złożony do kwadratu, staje się swoistym fundamentem ich własnego świata wyobraźni. Dziewczęta spędzają czas bardzo kreatywnie, wystawiają przedstawienia, urządzają własny klub dżentelmenów, ale również pielęgnują własne talenty. Nad tym wszystkim czuwa Marmee, ich mama (Laura Dern). W końcu do tej wspaniałej czwórki dołącza Laurie (Timothée Chalamet), ich sąsiad, z którym Jo łączy szczególna relacja.
W roli ciotki March mamy również Meryl Streep.
Klik - link do filmiku z tzw. backstage’u
źródło - Little Women Facebook page
Film jest dobry. Po prostu. Jednakże po wcześniej adaptacji z 1994, spodziewałam się większych fajerwerków. Nie chcę ich tutaj obu porównywać, jednakże dodam, iż wydaje mi się, że wcześniejszy film jest wierniejszy książce, aktorsko stoi również trochę wyżej (szczególnie postaci pierwszoplanowe).
W tej adaptacji mamy przepiękne ujęcia. Doprawdy zakochałam się w kadrach i romantycznych ujęciach przyrody. No i genialne kostiumy (tutaj poszedł Oscar). Odwzorowanie epoki jest również poprawne plus.
Aktorsko film stoi na trzech filarach - Ronan, Pugh i Dern. Zawiodłam się na Chalamecie, który w mass mediach jest tytułowany młodym bożyszczem kina, niestety widać trochę braki warsztatowe. Watson była poprawna, choć nie jest wybitną aktorką, dała radę, i tak wolę ją niż Emmę Stone, która pierwotnie miała zagrać tę rolę. Eliza Scanlen, widziałam ją po raz pierwszy na ekranie, ale wypadła całkiem dobrze w roli Beth. Jeśli chodzi o Laurę Dern - to jest jej rok filmowy. Świetna postać, empatyczna, opiekuńcza, ale jednocześnie trochę surowa. Meryl Streep trochę poniżej oczekiwań. Myślałam, że wprowadzi w tę postać więcej, trochę ją ożywi, niestety starsza pani zagrała starszą panią...
Cały film ma wydźwięk feministyczny - w pozytywnym znaczeniu. W pamięć zapadły mi szczególnie dwie sceny - rozmowa pomiędzy Meg i Jo, kiedy młodsza mówi siostrze, aby razem uciekły, ona będzie pisać, a Meg będzie grać w jej sztukach. Odpowiedz Meg jest piękna - to, że moje marzenia są inne od Twoich, nie znaczy, że są mniej ważne. Drugim mocnym akordem jest również dialog tym razem pomiędzy Jo i Marmee, gdzie padają takie słowa:
Film mógłby być swoistym manifestem na temat kobiecości we współczesnym świecie. W końcu dzisiaj zmagamy się jednak z mniejszymi problemami niż około dwustu lat. Mamy prawo wyborcze, mamy możliwość nauki w szkole na równi z chłopcami, mamy możliwość robienia różnorodnych karier, a co najważniejsze mamy wybór. Mamy wybór być sobą, tym kim chcemy i co chcemy robić. Film to bardzo ładnie nakreśla.
Każda z sióstr podąża własną drogą, są również bardzo ważne i ciekawe odniesienia do małżeństwa jako pewnej instytucji. Cieszy mnie to, że w ciągu dwóch stuleci w tej kwestii jednak trochę się zmieniło.
Dzisiaj podejście do kobiet jest inne, dzisiaj kobiety są politykami, żołnierkami, artystkami, lekarkami. Wciąż mogą być matkami, jeśli chcą. Wciąż mogą być żonami, jeśli chcą. Ale przede wszystkim są wolne.
Na koniec taka drobna refleksja, a klamra do początkowych akapitów. Przez ostatnie dwadzieścia lat zrobiono mnóstwo remake’ów, do nich zaliczają się Małe Kobietki, lecz wciąż d o b r z e nie zekranizowano tak wspaniałych tytułów jak Zbrodnia i kara, czy Mistrz i Małgorzata. Czy wyższa literatura dla współczesnych filmowców jest zbyt wysokim C?
W tamtych czasach feminizm miał sens. Kobiety rzeczywiście miały o co walczyć. W dzisiejszych czasach idea jest wypaczona. Kiedyś kobiety były dumne i walczyły o to, aby je równo traktować, mam wrażenie, że parytety obrażałyby kobiety tamtych czasów, bo nie chciałyby być poniżane tym, że ich umiejętności nie byłyby brane w pierwszej kolejności, a płeć, żeby móc spełnić np stosunek 50% do 50%.
Dzisiaj również feminizm jest bardzo istotną kwestią, jest niestety źle pojmowany i przemielony przez wiele filtrów. Cała akcja metoo pokazała ile tak naprawdę jest ukrywane, jak kobiety są traktowane (bądźmy szczerzy, że być może niektóre osoby chciały w ten sposób zrobić karierę, a inne nie). Ważne jest, aby kobiety na takich samych stanowiskach zarabiamy tyle samo, a płace diametralnie się różnią. Aby kobiety, które zrobiły doktorat miały prawo być asystentami, czy dalej szkolić się w edukacji, a niestety to nie jest takie łatwe.
Nie mówię, że problem nie występuje w ogóle, ale w imię walki o równouprawnienie dyskryminuje się mężczyzn. W cywilizowanym świecie łatwiej spotkać się z dyskryminacją mężczyzny niż kobiety. Po to wymyślono dyskryminację pozytywną, żeby mężczyzn jawnie dyskryminować.
A współczesne feministki walczą o nazywanie Pani minister - ministrą, gdy w innych kręgach kulturowych kobieta może być ukamienowana za to, że została zgwałcona.
A metoo zjada swoje dzieci, okazuje się, że mężczyznę łatwo zniszczyć, a kara dla kobiety niesłusznie oskarżającej jest żadna.