Odwracając falę na Pacyfiku, czyli Bitwa o Midway – opowieści historyczno-lotnicze #8.
Prolog
26 maja 1942 roku. Łagodne fale cierpliwie obmywają piaszczyste brzegi atolu Midway. Szmaragdowa tafla wody połyskuje w promieniach górującego nad Pacyfikiem słońca; dopiero za linią rafy koralowej brawa oceanu przechodzi w głęboki szafir i ciągnie się tak aż po horyzont. Trzy wysepki tworzące atol, dwie większe i jedna mała, o łącznej powierzchni nieco ponad 6 km2 stanowią najbardziej wysunięty na zachód punkt archipelagu Hawajów. To niepozorne miejsce swą nazwę zawdzięcza położeniu – od San Francisco dzieli je około 5200 km i nieco ponad 1000 km mniej od Tokio. Tamten ciepły, późnowiosenny dzień (choć pogoda nie zmienia się tu jakoś dramatycznie na przestrzeni roku i zawsze jest ciepło) dla stacjonujących na atolu żołnierzy amerykańskich nie wydaje się różnić od pozostałych, lecz jest w istocie szczególny. Wkrótce kotwicowiska na Morzu Japońskim opuści znaczna część Połączonej Floty i pod dowództwem samego admirała Yamamoto obierze kurs właśnie na Midway.
Dwa słowa od autora
Po pierwsze: uwaga, długi artykuł. Zastanawiałem się, czy rozbić go na mniejsze części, ale wyszedłem z założenia, że można czytanie rozłożyć sobie na raty. Po drugie: witam po dłuższej przerwie, która jest wypadkową długości tego tekstu oraz ogólnego rozproszenia, które w skrócie można nazwać życiem. Podejrzewam, że regularność moich artykułów spadnie nieco, ale jestem tu z Wami, więc będzie mi bardzo miło, jeśli nie przestaniecie mnie obserwować. Dobra, dość marudzenia, zapraszam do dalszej lektury.
Amerykanie byli jednak o japońskim planie uprzedzeni. Złamawszy jeszcze przed wybuchem wojny szyfr kraju kwitnącej wiśni, mogli odczytywać znaczną część wiadomości w placówce Combat Intelligence Unit ulokowanej w podziemiach bazy Pearl Harbor. Wywiad amerykański przechwycił wiadomości o planowanym natarciu, ale nie był pewien, gdzie uderzą siły Cesarstwa. Jak zatem udało się ustalić, że Japończykom chodzi właśnie o Midway? Dowodzący CIU komandor Rochefort podejrzewając, że chodzi właśnie o „strażnika Hawajów” wpadł na prosty pomysł. Po przedyskutowaniu swoich domysłów z dowodzącym flotą Pacyfiku admirałem Nimitzem postanowił sprawdzić swoje przypuszczenia. Otóż wywiadowi udało się ustalić, że Japończycy przygotowują się do operacji opatrzonej symbolem „AF”. Przez radiostację przekazano zatem otwartym kanałem fałszywą wiadomość, że na Midway nastąpiła awaria destylarni wody. Dwa dni później przechwycono meldunek do sztabu w Tokio mówiący o kłopotach z wodą na „AF”...
Amerykanie wiedzieli więc jaki był cel ataku. Mało tego, znali planowaną datę natarcia, co było dużym atutem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Japończycy liczyli na zaskoczenie, które przecież pozwoliło im odnieść tak wielki sukces w Pearl Harbor. Od tamtego czasu inicjatywa w walkach na Pacyfiku była ich rękach. Odnosili znaczne sukcesy powiększając swoje zdobycze terytorialne, przewyższając Alianckie siły doświadczeniem, taktyką i nowoczesnością. Głównodowodzący marynarką kraju wschodzącego słońca admirał Yamamoto uważał, że kluczem do dominacji na akwenach największego oceanu świata jest wydanie Amerykanom walnej bitwy, w której silniejsza Połączona Flota mogłaby zadać US Navy druzgocący cios, co otworzyłoby drogę do opanowania Hawajów i dalszego spychania defensywy Amerykańskiej aż do wybrzeży macierzystego kontynentu. Pierwszym krokiem w tym planie miało być zajęcie małego, ledwie mieszczącego lotnisko, atolu...
Plan
Admirał Yamamoto zgodnie z japońską doktryną planował najpierw osłabić przeciwnika atakiem z lotniskowców, a następnie wykończyć go uderzeniem artylerii głównych sił morskich. W związku z tym podzielił swoje siły na pięć części:
• Zespół Wysunięty, składający się z okrętów podwodnych
• Zespół Uderzeniowy Lotniskowców pod dowodzeniem admirała Nagumo, w którego skład wchodziły cztery lotniskowce i eskorta krążowników oraz niszczycieli
• Zespół Inwazyjny – pancerniki, krążowniki i transportowce, które miały wysadzić desant na Midway
• Siły główne – pancerniki, krążowniki oraz niewielki lotniskowiec eskortowy, dowodzone przez samego Yamamoto
• Zespół Regionu Północnego – dwa lotniskowce i dwa ciężkie krążowniki
Taki podział spowodowany był skomplikowanym planem Japończyków, który miał wciągnąć w zasadzkę siły Sprzymierzonych. Mam nadzieję, że wybaczycie mi, jeśli pominę szczegółowy opis tej intrygi - wszak wiemy już, że Amerykanie dobrze wiedzieli czego się spodziewać. Wystarczy nam świadomość, że Yamamoto postawił na efekt zaskoczenia, jednak dzieląc swoją flotę na tak wiele grup odbierał im możliwość wzajemnej pomocy, gdyby coś poszło nie tak...
Admirał Nimitz świadom japońskiej potęgi nie miał wyjścia – musiał zwerbować wszystkie lotniskowce, którymi dysponował. Do dwóch pływających lotnisk „Enterprise” i „Hornet” dołączył uszkodzony w bitwie na Morzu Koralowym „Yorktown”. Co prawda przewidywany czas napraw jednostki wynosił kilka miesięcy, ale w obliczu zagrożenia udało się go skrócić do... 72 godzin. W tym przypadku termin „deadline” nabrał całkiem dosłownego znaczenia. Połatany na szybko „Yorktown” miał wytrzymać około dwóch do trzech tygodni działań, a prace naprawcze prowadzono jeszcze po wyjściu okrętu w morze... Tak czy inaczej, wliczając samoloty stacjonujące na Midway, Nimitz dysponował siłami powietrznymi zbliżonymi do japońskiego Zespołu Uderzeniowego Lotniskowców. Mógł tylko mieć nadzieję, że wróg będzie działał zgodnie z planem i nie połączy swoich sił.
Dowództwo taktyczne zespołu amerykańskiego przypadło w udziale admirałowi Fletcherowi, pływającemu na „Yorktownie”. Jednak ze względu na niedostatki w personelu nie mógł on skutecznie dowodzić również „Enterpisem” i „Hornetem”, co sprawiło że te okręty pozostały w rękach kontradmirała Raymonda Spruance’a. Brak ujednolicenia dowództwa zwykle nie był dobrym objawem, lecz Spruance był odpowiednim człowiekiem na swym stanowisku. Obdarzony zdolnością logicznego myślenia w trudnych warunkach i chłodnej oceny sytuacji okazał się dobrym taktykiem, podejmującym trafne decyzje.
Przygotowania
3 czerwca Amerykanie, lepiej poinformowani o działaniach adwersarzy, nawiązali jako pierwsi kontakt. W ostatnich minutach swojego patrolu łódź latająca typu Catalina dostrzegła japoński zespół inwazyjny zmierzający na wschód. Załoga Cataliny z pewnością nie mogła uwierzyć własnym oczom widząc w dole olbrzymią liczbę okrętów. Admirał Fletcher nie tracił czasu. Postanowił przyczaić się około 200 mil na północ od Midway w oczekiwaniu na najgroźniejszą broń Japończyków – lotniskowce. Fletcher chciał pokonać siły cesarstwa ich własną bronią – poprzez zaskoczenie. Zresztą w obliczu przewagi liczebnej i jakościowej wroga, był to prawdopodobnie jedyny rozsądny plan.
Wiceadmirał Nagumo tymczasem niepokoił się. Owszem, miał pod swoim dowodzeniem flotę zdolną pokonać każdą siłę na Pacyfiku, a jego załogi były w świetnych nastrojach i z niecierpliwością oczekiwały na bitwę, ale martwiła go ciemność, w której się poruszał. Brakowało mu wiedzy o posunięciach przeciwnika, a zwłaszcza o pozycji jego pływających lotnisk. Nagumo aż do samej bitwy nie wiedział, czy w ogóle przyjdzie mu się zmierzyć z flotą US Navy! Niektórzy oficerowie japońscy, rozochoceni poprzednimi sukcesami, uważali, że wróg w ogóle nie stanie do walki. Próby rozpoznania lotniczego i przy użyciu okrętów podwodnych zawiodły. Jedyne wiadomości , jakie dotarły do dowódców kraju kwitnącej wiśni nie były zbyt radosne – oto odkryto, że Amerykanie prowadzą intensywne prace obronne na atolu. Niewiele mogąc na to poradzić, Japończycy kontynuowali swój atak zgodnie z planem, ufni we własne siły...
4 czerwca, niedługo przed świtem, wystartowały w jasną noc pierwsze samoloty z pokładu „Hiryu” by zaatakować umocnienia na Midway. Nim jednak opowiemy o dalszych działaniach, zrobimy sobie małą przerwę by przybliżyć sylwetki ważniejszych maszyn walczących tamtego dnia na niebach Pacyfiku – będzie to pomocne w zrozumieniu przebiegu bitwy.
Samoloty US Navy
Lotnictwo amerykańskie, nie tylko pokładowe, było w roku 1942 w dziwnej sytuacji. W służbie znajdowały się maszyny głównie starszej daty, przemysł przestawiał się dopiero na wojenne tory, a świetne konstrukcje, które panowały później na niebiosach Pacyfiku i Europy były dopiero na deskach kreślarskich, lub w fazach prototypowych. Tego gorącego dnia pod Midway lotnictwo amerykańskie składało się głównie z następujących maszyn:
Brewster F2A Buffalo (myśliwiec) – przedwojenna konstrukcja, samolot dość ociężały, o słabym uzbrojeniu i przeciętnych osiągach; jedyną skuteczną taktyką w walce z japońskimi Zero był atak z wykorzystaniem przewagi wysokości. Dodatkowymi utrudnieniami były zacinające się uzbrojenie i nieszczelności układu smarowania, które miały tendencję do powodowania spontanicznych wyrzutów oleju na szybę kokpitu, co zdecydowanie nie ułatwiało zadania pilotom... Bitwa o Midway była właściwie ostatnim większym starciem, w którym F2A brały udział; później przeniesiono je na macierzyste ziemie, gdzie pełniły role samolotów szkoleniowych.
Douglas SBD Dauntless (bombowiec nurkujący) – również dość leciwy projekt – prace nad nim rozpoczęły się już w połowie lat 30’, jednak pierwszy oblot miał miejsce dopiero w 1940 roku. Długie lata spędzone na deskach kreślarskich zaowocowały powstaniem solidnej maszyny bez większych wad: szybkiej, wytrzymałej, nieźle uzbrojonej i o dużym zasięgu. Morale załóg Dauntlessów z pewnością podnosiły dwa ciężkie karabiny kalibru 12.7 mm oraz dwa karabiny 7.62 mm zlokalizowane na stanowisku tylnego strzelca. W połączeniu z trwałością konstrukcji oraz niewielkim zapasem amunicji kalibru 20 mm w myśliwcach opatrzonych symbolem wschodzącego słońca, cechy te pozwoliły znacznie zwiększyć przeżywalność amerykańskich pilotów. Dauntlessy brały udział w walkach aż do końca wojny i posłały na dno więcej ton japońskiego żelastwa, niż jakiekolwiek inne maszyny. W oparciu o nazwę piloci nadali im przydomek Slow But Deadly - powolny, lecz zabójczy.
Douglas TBD Devastator (bombowiec torpedowy) – podczas swojego pierwszego lotu w 1935 roku Devastator był cudem techniki – hydraulicznie składane skrzydła, kabina z pełną owiewką i całkowicie stalowa konstrukcja czyniły go prawdopodobnie najbardziej zaawansowanym torpedowcem swoich czasów. Jego słabość siedem lat później pokazuje jak niesamowicie dynamiczny był rozwój lotnictwa w czasie drugiej wojny światowej i w latach ją poprzedzających. Devastator - nie tak dawno temu duma lotnictwa US Navy, w trakcie Bitwy o Midway był latającą trumną dla swojej trzyosobowej załogi. Słabo uzbrojony i opancerzony, niezbyt zwrotny i żółwio powolny podczas ataku, stawał się łatwym celem dla myśliwców i obrony przeciwlotniczej. Mało tego, torpedowce, których ataki uważano za najbardziej niszczycielskie, miały zwykle priorytet w celownikach nieprzyjaciela. Torpedy uderzające w okolicach linii wodnej okrętu czyniły wielkie spustoszenie, lecz wymagały skoordynowanego natarcia, by utrudnić manewrowanie celu. To sprawiało, że nieraz by „wbić” jedną lub dwie torpedy należało ich rzucić kilka lub kilkanaście w tym samym momencie, lecąc bardzo powoli w huraganie ognia... Dla pilotów Devastatorów często jedyną nadzieją na powrót w jednym kawałku był atak z zaskoczenia, lub przy dużej przewadze liczebnej. Gdy tych zabrakło, powolne samoloty padały jeden po drugim, jak muchy.
Grumman Wildcat (myśliwiec) – był pierwszym samolotem amerykańskim, który mógł na w miarę równych warunkach stawić czoła japońskim Zerom. Przyćmiony sławą przez swoich młodszych braci (F6F Hellcat i F4U Corsair) okazał się prawdziwym wołem roboczym na obu oceanach Ameryki. Mimo również nie najmłodszego projektu, który uwidaczniał się w przysadzistej sylwetce, był sprawną maszyną o dobrych parametrach. Nie bez znaczenia był fakt, że gdy Wildcaty zaczynały pełnić służbę, piloci byli już lepiej przeszkoleni – zaczęto wprowadzać i szlifować taktyki przystosowane do walk z cesarskimi myśliwcami.
Oprócz maszyn wymienionych powyżej, w starciach pod Midway wzięły udział również inne samoloty, takie jak B-26 Marauder (etatowy bombowiec na Pacyfiku), B-17 (słynna latająca forteca), kilka nowoczesnych Avengerów oraz inne typy samolotów, które jednak nie były na tyle liczne by miały większy wpływ na losy bitwy. Niemniej, wspomnieć należy o wysiłku pilotów maszyn zwiadowczych, którzy w swych często bezbronnych i niezbyt rączych maszynach ryzykowali życiem, by odkryć pozycję wroga.
Samoloty IJN
Flota Cesarska dysponowała od początku wojny trzema głównymi maszynami dla każdego rodzaju samolotu operującego na lotniskowcu. Nie inaczej było pod Midway, gdzie na okrętach admirała Nagumo znalazły się:
Aichi D3A „Val” (bombowiec nurkujący) – ze swoim krytym, stałym podwoziem i staromodną owiewką już w początkowych latach wojny na Pacyfiku wyglądał jak student piątego roku na komersie w gimnazjum. Pozory lubią jednak mylić, o czym przekonały się amerykańskie pancerniki w Pearl Harbor. Skuteczne w rękach doświadczonych pilotów maszyny, w trakcie Bitwy o Midway nie imponowały już osiągami, ale brak nowoczesnych maszyn po stronie amerykańskiej dawał „Valom” możliwość walki, mimo sędziwego już wieku.
Nakajima B5N „Kate” (bombowiec torpedowy) – oblatany w 1937 roku okazał się lepszy od swoich odpowiedników tej samej generacji w postaci wyżej wymienionego Devastatora czy dwupłatowego Swordfisha. Z powodu opóźnień w rozwoju następcy (podobnie zresztą jak w przypadku D3A) służył niemal do końca wojny, choć od 1943 roku zaczął być zastępowany przez model B6N. Spory udział w swoich sukcesach „Kate” zawdzięczały również wyższości japońskich torped typu 91 nad ich ówczesnymi amerykańskimi odpowiednikami . O tym jednak powiemy sobie nieco później...
Mitsubishi A6M Reisen „Zero” (myśliwiec) – gdy wszedł do służby w 1940 roku był najlepszym myśliwcem pokładowym na świecie. Szybki, mocny i niesamowicie zwrotny, w krótkim czasie stał się najgroźniejszym drapieżnikiem na niebiosach Pacyfiku. Nie było na początku lat 40’ samolotu (no, może z wyjątkiem dwupłatowców), który byłby w stanie wymanewrować Zero z doświadczonym pilotem za sterami. O ile pierwsze starcia z siłami chińskimi wyposażonymi w kiepski, radziecki sprzęt niewiele mówiły o sile japońskiego myśliwca, to walki o Mariany, Filipiny, Półwysep Malajski, czy Singapur pokazały, że Zera dyktowały warunki nawet w walkach z takimi maszynami jak legendarny Spitfire. Dopiero późniejsze zmiany doktryny walk w powietrzu (odejście od walki kołowej na rzecz szybkich ataków przy dużych prędkościach) oraz niedostatki w opancerzeniu i mocy sprawiły, że A6M zaczęły odstawać od takich maszyn jak P-38 Lightning czy F4U Corsair. Jednak w połowie 1942 roku Alianci nie mieli jeszcze odpowiedniego sprzętu, taktyki, czy doświadczenia, a sylwetki Zer budziły grozę każdego, kto nie miał na swym samolocie wymalowanego symbolu wschodzącego słońca...
Preludium
Skoro wiemy już co latało czwartego czerwca na niebach Pacyfiku, możemy wrócić do wydarzeń owego dnia. Jak wspomniałem wcześniej, pierwszy ruch na morskiej szachownicy należał do admirała Nagumo. Około 4:30 nieco ponad setka samolotów równo podzielonych rolami (myśliwce, bombowce, torpedowce) wzbiła się w powietrze obierając kurs na amerykańską bazę Midway. W tym samym czasie Japończycy wysłali promieniście, we wszystkich kierunkach, samoloty rozpoznawcze mające za zadanie wypatrzyć gdzieś na bezkresach oceanu flotę amerykańską. Akt ten był kluczowy, a być może nawet rozstrzygający w kontekście przyszłych wydarzeń; otóż grupa zwiadowcza liczyła zaledwie osiem maszyn, które dodatkowo musiały mierzyć się ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi. Warto pamiętać, że Alianci, dzięki informacjom pozyskanym przez wywiad mieli całkiem dokładny obraz tego, jak wyglądają plany przeciwnika, Japończycy zaś brnęli we mgle, w ogóle nie pewni czy napotkają jakiekolwiek okręty US Navy. Nieco ponad godzinę po starcie japońskiej grupy, zespół admirała Nagumo został dostrzeżony przez łódź latającą typu Catalina bazującą na atolu. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że obserwator zauważył cesarską armadę tuż przed planowanym powrotem do bazy...
Około dwie godziny po starcie japońskie samoloty przypuściły atak na fortyfikacje atolu, dość poważnie trzebiąc siły powietrzne obrońców złożone głównie ze starych Buffalo i kilku Wildcatów, lecz nie wyrządzając większych szkód samej bazie. Zwłaszcza lotnisko okazało się mieć fortunę po swojej stronie, wychodząc z tego starcia bez trafień i zachowując w pełni sprawny pas startowy. Wyzbywszy się swych śmiercionośnych ładunków, Japończycy skierowali się z powrotem ku swoim lotniskowcom.
Decyzje admirała Nagumo
Admirał Nagumo był w kropce. Zgodnie z japońską doktryną wojskową wciąż trzymał na swoich lotniskowcach rezerwowe samoloty. Raporty z ataku na Midway wskazywały jednoznacznie: konieczny jest jeszcze jeden nalot, by umożliwić desant wojsk na atol.
By zrozumieć trudne położenie admirała Nagumo musimy znów na chwilę przerwać naszą opowieść (ostatni raz, obiecuję!) i cofnąć się w czasie o nieco ponad pół roku, do 7 grudnia 1941 roku, kiedy to siły Cesarstwa Japońskiego przypuściły atak na Pearl Harbor. Uderzenie lotnictwa kraju kwitnącej wiśni było taktycznym sukcesem powodując zniszczenie lub uszkodzenie ośmiu pancerników i kilku pomniejszych jednostek. Co jednak Japończykom nie wyszło, to realizacja drugorzędnych celów, które w skali strategicznej o wiele bardziej zaważyłyby na losach wojny. Japońskich bomb i torped uniknęły wszak lotniskowce US Navy, które akurat wyszły w ocean by przeprowadzić ćwiczenia oraz cenne instalacje naziemne, w tym zapasy ropy, magazyny ze sprzętem i amunicją czy suchy dok. Struktury te miały być celem trzeciej fali ataku, jednak dowodzący operacją Nagumo postanowił przerwać nalot po drugiej turze. Jego decyzja była zrozumiała – główny cel (pancerniki) został zniszczony, Amerykanie zaczynali organizować skuteczną obronę, a zespół japoński dysponował ograniczonymi zapasami paliwa. Dodatkowo Nagumo obawiał się kontrataku lotnictwa naziemnego. W jego sztabie pojawiały się jednak głosy rozochoconych oficerów by iść za ciosem. Gdy okazało się później, że to właśnie instalacje bazy i olbrzymie zapasy paliwa były kluczowe dla prowadzenia działań wojennych przez Amerykanów, w kierunku admirała posypały się słowa krytyki. Wydarzenia te z pewnością wpłynęły na jego decyzje podczas walk o Midway - pamiętając skutki Pearl Harbor postanowił drugi raz nie zostawiać niedokończonej roboty. Dlatego, gdy tylko do zespołu uderzeniowego dotarł meldunek sugerujący konieczność kolejnego uderzenia, podjęta została decyzja o przezbrojeniu samolotów z torped na bomby służące do ataków na cele naziemne.
Tymczasem samolot rozpoznawczy z krążownika „Tone” dostrzegł w końcu amerykański zespół, jednak obserwator miał chyba gorszy dzień bo zameldował obecność jednego tylko lotniskowca. Mało tego, ów samolot wystartował z trzydziestominutowym opóźnieniem względem pozostałych. Szczęście tego dnia nie sprzyjało działającym po omacku Japończykom...
Admirał Nagumo błyskawicznie zdecydował by ponownie przezbroić samoloty, tym razem w torpedy i bomby przeciw celom opancerzonym, jednak na horyzoncie (dosłownie i w przenośni) pojawił się kolejny problem. Oto wracały samoloty z ataku na Midway, które przecież trzeba było przyjąć na pokłady. Nagumo miał dwie możliwości: wyrzucić w powietrze rezerwowe maszyny , nie w pełni uzbrojone i o niepełnej, ze względu na prowadzone patrole, liczebności lub pozwolić na lądowanie powracających znad atolu sił i uderzyć później z pełną mocą. Japoński admirał znalazł się w trudnym położeniu, stojąc przed niezwykle ważną decyzją. Dziś, z perspektywy czasu, możemy dywagować i rozpatrywać różne scenariusze mając pełny przegląd pola bitwy, ale należy pamiętać, że wtedy, stojąc na zatłoczonym mostku „Akagi”, admirał Nagumo miał minuty, czy nawet sekundy na podjęcie decyzji. W tej sytuacji postąpił według wytycznych: japońska szkoła nie zalecała ataków niepełnymi siłami – przygotowano więc pokłady na przyjęcie maszyn nadlatujących z południowego wschodu.
Niewielkim pocieszeniem dla japońskiego dowódcy byłby zapewne fakt, że jego błędna decyzja nie byłą aż tak znacząca, jak mogło się początkowo wydawać. Wszak w momencie wykrycia floty amerykańskiej w stronę Japończyków nadlatywały już samoloty sprzymierzonych...
Bitwa
Admirał Spruance reagował szybko. Lepiej od swojego oponenta poinformowany o sytuacji na wodach i niebiosach wokół atolu zdecydował, że kluczowe jest uderzenie w jak najkrótszym czasie. Siły amerykańskie były wówczas podzielone – „Enterprise” i „Hornet” pod bezpośrednim dowództwem Spruance’a płynęły razem, a „Yorktown”, flagowy okręt głównodowodzącego całą operacją Fletchera podążał w pewnym oddaleniu. Spruance pierwszy poderwał swoje samoloty z rozkazem ataku na wrogie zgrupowanie. Przeciwnie do admirała Nagumo stwierdził, że priorytetem jest uderzenie już, teraz, nim wróg zdąży się przegrupować. W rezultacie samoloty amerykańskie skierowały się w stronę Japończyków w kilku falach, ze względu na różnicę w prędkości maszyn i, mówiąc delikatnie, nieidealną synchronizację podczas startu. Dość powiedzieć, że do ataku na Midway setka samolotów Cesarstwa wystartowała w nieco ponad pięć minut, a siłom US Navy wyrzucenie w powietrze podobnej liczby maszyn zajęło niemal godzinę.
Ten chaos w działaniach ofensywnych z pewnością osłabił siłę rażenia Aliantów i narażał lotników na większe straty, lecz amerykański dowódca uznał, że jest to cena, jaką należy zapłacić za możliwość wyprowadzenia pierwszego ciosu. Potencjalna nagroda była obiecująca – załapać Japończyków z opuszczonymi spodniami – w sytuacji, gdy na pokładach znajdą się tankowane i uzbrajane samoloty, a niebo nad lotniskowcami będzie stosunkowo puste.
Amerykańscy piloci polecieli więc zgodnie z namiarem przekazanym przez rozpoznanie, nerwowo ściskając w dłoniach drążki sterowe, świadomi, że od ich uderzenia zależeć będą losy starcia. Pierwszy problem pojawił się już w drodze – spora część sił miała problem ze zlokalizowaniem wroga. W wyniku tego zamieszania do zespołu japońskiego dotarła najpierw samotna grupa torpedowców z „Horneta”. Pozbawiona osłony myśliwskiej i wsparcia bombowców nurkujących, licząca 15 maszyn, gromadka Devastatorów nie miała innego wyjścia, niż atak.
Torpedowce padały jeden po drugim. Żadna spośród tych maszyn nie wróciła na macierzysty pokład, a spośród załóg przeżył jeden tylko pilot. Atak Devastatorów nie wyrządził żadnych strat. Dużym czynnikiem, który miał wpływ na taki rozwój wydarzeń, była słabość torped Jankesów, które miały nieprzyjemne (choć na pewno nie dla japońskich załóg) skłonności do przepływania pod kadłubem, zbyt szybkiego wybuchania lub nie wybuchania wcale.
Kolejne nadlatujące torpedowce stawały się łatwymi ofiarami dla „Zer” oraz ognia obrony przeciwlotniczej. Całkowite straty wśród Devastatorów po bitwie wynosiły około 80%. Było to zresztą dla tych maszyn maszyn ostatnie wielkie stracie, po którym zostały wycofane z czynnej służby. Poświęcenie załóg nie poszło jednak na marne. Po tym strzelaniu do kaczek, myśliwcom japońskim pozostało niewiele paliwa i amunicji, dodatkowo wytraciły one pułap, z którego mogłyby łatwo dosięgnąć kolejne ofiary. Lotniskowce zaś, zmuszone do gwałtownego manewrowania, by uniknąć torped, nie mogły wyrzucać w powietrze kolejnych samolotów. Okazało się to szczególnie ważne, gdy na scenie pojawiły się nurkowce.
W całym tym amerykańskim chaosie jakiś uśmiech losu, a może dziwne zachwianie w statystyce, sprawiło, że nad flotą japońską znalazły się w tym samym czasie trzy dywizjony bombowców nurkujących. Warto tutaj wspomnieć o trafnej decyzji dowodzącego jedną z grup Wade’a McClusky’ego, który doprowadził swoje samoloty nad cel śledząc zbłąkany japoński niszczyciel. Po bitwie Nimitz powiedział, że ocena sytuacji McClusky’ego „zdecydowała o losie zespołu i sił amerykańskich pod Midway”.
Los lotniskowców
Dauntlessy, znalazłszy się w dogodnej pozycji i na odpowiednim pułapie, podzieliły się i zaatakowały. Nie niepokojone przez japońskie myśliwce mogły w spokoju przeprowadzić przeprowadzić bombardowanie, niemal w podręcznikowy sposób. Pierwsze uderzenie przyjął „Kaga”, ściągając na siebie uwagę większej części sił amerykańskich. Lotniskowiec otrzymał cztery lub pięć bezpośrednich trafień bombami. Według wspomnień japońskich marynarzy atak był tak tak zaskakujący, że obrona przeciwlotnicza zdążyła wystrzelić jedynie kilka krótkich serii. Było to jednak „too little, too late”, jak powiedzieliby Amerykanie. Pozostawione na pokładach hangarowych, w wyniku zmiennych decyzji admirała Nagumo , uzbrojenie oraz paliwo szybko doprowadziło do niemożliwych do opanowania pożarów. Początkowo „Kaga” trzymał się dość równo w wodzie lecz wkrótce ogień ogarnął cały okręt od dziobu po rufę.
W tym samym czasie „Akagi”, w wyniku nieporozumienia wśród nurkowców, został zaatakowany przez trzy tylko maszyny, otrzymując jedno trafienie bombą 500-funtową. W normalnych okolicznościach byłby to cios ledwie odczuwalny dla tak wielkiego okrętu, nie niosący za sobą poważnych konsekwencji. Tymczasem „Akagi” z bombami, torpedami i samolotami pełnymi paliwa na pokładach hangarowych był jak bokser z opuszczoną gardą. No i miał też olbrzymiego pecha. Bomba uderzyła w śródokręcie, nieopodal podnośnika samolotów i przebiła pokład eksplodując w hangarze, wśród stłoczonych samolotów. Eksplozje paliwa i pocisków wkrótce wyniszczyły całe przedziały okrętu, odcinając kolejne sekcje i uniemożliwiając łączność, co znacznie utrudniło przeprowadzanie operacji gaśniczych. Kolejne wybuchy wstrząsały ogromnym lotniskowcem, niczym dreszcze rannym zwierzęciem. Jak się okazało później załoga jednego z Dauntlessów zaliczyła prawdziwe trafienie krytyczne, jedną bombą wyłączając z akcji okręt o długości 260 metrów i wyporności 40000 ton.
Podobny los spotkał mniejszego „Soryu”, którego dopadły nurkowce z „Yorktowna” ładując w niego co najmniej trzy bomby. „Soryu” i „Kaga” zamieniły się po kilkudziesięciu minutach w pływające ogniska i mimo braku uszkodzeń w pobliżu linii wodnej musiały zostać opuszczone. „Akagi” płonął nieco dłużej i choć początkowo planowano odholować okręt na macierzyste wody, by tam przystąpić do napraw, uszkodzenia okazały się zbyt rozległe.
Japońska riposta
Ostatni okręt grupy uderzeniowej „Hiryu” nie zwlekał z atakiem, wypuszczając w niebo pospiesznie swoje samoloty. Dwie grupy uderzyły nieco później w „Yorktowna”. Pierwsza, składająca się z nurkowców, uzyskała trzy trafienia, z czego najboleśniejsze było uszkodzenie maszynowni. Niedawno połatany „Yorktown” znów musiał trafić w ręce personelu naprawczego, który w krótkim czasie przywrócił jako tako sprawność okrętu.
Niedługo później nadleciała druga fala, której trzonem uderzeniowym były torpedowce B5N, wpakowała dwa „cygara” w burtę „Yorka”. Japończycy byli jednak przekonani, że ich poprzedni atak zakończył się sukcesem i uważali, że atakują kolejny lotniskowiec US Navy. Meldując zatopienie dwóch pływających lotnisk podnieśli nieco morale zespołu. Tymczasem trzymający się na powierzchni ostatkiem sił „Yorktown” unosił się jeszcze na wodzie. Mimo długich wysiłków ekip naprawczych nie udało się uratować poobijanego niemiłosiernie okrętu i został on opuszczony przez załogę. Ostatni cios zadała „Yorktownowi” japońska łódź podwodna, operująca w tym rejonie, posyłając go w końcu na dno.
Nim jednak dzielny lotniskowiec dokonał swojego żywota, rozegrał się ostatni akt bitwy pomiędzy pozostałymi jeszcze na placu boju „Hiryu” oraz „Hornetem” i „Enterprisem”. Późnym popołudniem samolot rozpoznawczy z będącego już poza walką „Yorktowna” dostrzegł ostatni lotniskowiec admirała Nagumo. Atak poprowadziły samoloty z „Enterprise’a” oraz osierocone maszyny z „Yorktowna”. Mimo silnej obrony przeciwlotniczej, cztery bomby trafiły „Hiryu”, wzniecając pożary i zmuszając załogę do opuszczenia pokładu. Bitwa dobiegła końca.
Epilog
Na świętowanie jednak było dla Amerykanów jeszcze zbyt wcześnie. Gdy zapadł zmierzch, dowodzący zespołem Spruance (Fletcher musiał opuścić swój zniszczony okręt i oddał dowodzenie) stanął przed kolejną ważną decyzją– ścigać pozostałości sił japońskich czy wycofać się. Zatopienie czterech lotniskowców przy stracie jednego tylko „Yorktowna” było wielkim sukcesem, bez precedensu w dotychczasowych starciach z Japończykami. Nieznane jednak siłom US Navy były położenie i zamiary pozostałych sił Cesarstwa. Spruance postanowił utrzymać zachodni kurs, by mieć możliwość ataku na ewentualne siły desantowe oraz by przyjąć własne samoloty, znajdujące się teraz w znacznym oddaleniu. Jednak gdy zapadł zmierzch zmienił decyzję obawiając się nocnego starcia, w którym jego samoloty miałyby znacznie ograniczoną skuteczność. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że Japończyków uważano za znacznie lepszych w prowadzeniu starć w ciemnościach.
W tym samym czasie główne siły admirała Yamamoto skierowały się na wschód w poszukiwaniu floty sprzymierzonych. Ten swoisty taniec dowódców, w którym żaden nie mógł zbliżyć się do drugiego, z perspektywy czasu okazał się kolejnym dobrym posunięciem Spruance’a. Ewentualne nocne starcie jego lotniskowców z armadą japońską, w której znajdował się między innymi pancernik Yamato z dużym prawdopodobieństwem skończyłoby się dla Amerykanów fatalnie. Gdy nastał świt, Yamamoto dał ostateczny rozkaz do wycofania sił z rejonu Midway.
Krótki epilog bitwie dało starcie amerykańskiej łodzi podwodnej z dwoma krążownikami japońskimi, które manewrując by uniknąć ataku torpedowego, zderzyły się. Nieco niekompetencji wykazała załoga okrętu podwodnego nie będąc w stanie trafić żadnego z uszkodzonych okrętów. Dopiero ataki lotnicze najpierw z Midway, a potem z lotniskowców dosięgły krążownik „Mikuma”, posyłając go na dno.
Znaczenie bitwy
Bitwa o Midway była punktem zwrotnym w starciach na Pacyfiku. Japońska flota do końca wojny nie podniosła się po stracie niemal połowy swoich lotniskowców, a przede wszystkim doświadczonych załóg i pilotów. Bitwa była też pierwszym dużym sukcesem US Navy i pokazała, że marynarka amerykańska jest w stanie wygrywać z przeciwnikiem na równych warunkach. Czy był to jednak desperacki bój o przetrwanie na miarę obrony Stalingradu czy Bitwy o Brytanię? Nie do końca. Wielu oficerów, w tym sam Yamamoto, uważało, że Japonia przegrała wojnę w momencie ataku na Pearl Harbor. Mimo swoich zdobyczy terytorialnych, gospodarka kraju kwitnącej wiśni nie mogła równać się z potęgą przemysłu amerykańskiego. Chociaż nadzieje Yamamoto, że zwycięstwo nad flotą Pacyfiku mogłoby otworzyć drogę do negocjacji pokojowych na korzystnych dla Japonii warunkach, wydają się z perspektywy czasu płonne, zniszczenie amerykańskich lotniskowców z pewnością pozwoliłoby utrzymać Cesarstwu inicjatywę na długie miesiące. Szczególnie bolesne były straty w ludziach. Japoński system szkolenia gwarantował przygotowanie do walki okołu setki pilotów rocznie. W wodach wokół Midway swój ostatni spoczynek znalazło około stu dziesięciu weteranów japońskiego lotnictwa.
Bitwa pod Midway pokazała również jak ważną bronią w ówczesnej wojnie była informacja. Gdyby nie wysiłek amerykańskich kryptologów oraz bystry wzrok załóg samolotów obserwacyjnych, stracie mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Przy okazji rozprawmy się też z mitem, utrwalanym zwłaszcza przez propagandę USA, że zwycięstwo osiągnięto poprzez jakiś heroiczny, nadludzki wysiłek żołnierzy US Navy, którzy siłą ducha pokonali złych „Japsów”. Oczywiście wielu pilotów i marynarzy dokonywało wielkich czynów i poświęciło życie walcząc po obu stronach, ale na klęskę Japończyków złożyło się kilka w gruncie rzeczy prostych czynników:
• Po pierwsze nieznajomość położenia i siły wrogiej floty, to swoiste działanie po omacku, o którym pisałem wcześniej. W otwartej walce Japończycy mieliby spore szanse na odniesienie zwycięstwa, albo przynajmniej zminimalizowanie własnych strat.
• Złe decyzje admirała Nagumo. Mimo braku kardynalnych błędów, posunięcia dowodzącego japońskim zespołem uderzeniowym okazały się nietrafione, a ich skutki spotęgowało dodatkowo to, o czym pisałem w punkcie powyżej oraz zwykły, ludzki pech.
• Zbyt duże rozproszenie sił przez admirała Yamamoto. Punkt nieco dyskusyjny, lecz z pewnością można stwierdzić, że plan Yamamoto okazał się zbyt skomplikowany. Trudno powiedzieć czy wynikało to z graniczącej już z arogancją pewności siebie Japończyków ale nie brano w ogóle pod uwagę możliwości, że Amerykanie mogą znać posunięcia Połączonej Floty.
• Gorsze instalacje i procedury zapobiegające pożarom po stronie Japońskiej. Nawet biorąc pod uwagę zastawione amunicją i paliwem pokłady, okręt wielkości lotniskowca nie powinien tonąć od trafienia jednej tylko bomby. Amerykanie przykładali dużo większą wagę do przeżywalności swoich okrętów (i innych maszyn również), czego przykładem może być „Yorktown”, który mimo, że ostatecznie poszedł na dno przyjął na siebie aż trzy bomby i cztery torpedy.
Bitwa o Midway była zwiastunem jeszcze jednego wydarzenia: końca ery pancerników. Było to pierwsze tak duże starcie morskie, w którym walczące strony nie weszły w kontakt wzrokowy. Epoka okładających się pociskami artyleryjskimi, powolnych, opancerzonych kolosów przemijała wraz ze wzrostem znaczenia lotnictwa. Amerykanie szybciej zdali sobie z tego sprawę, opierając swoje manewry morskie na działaniach lotniskowców. Japończycy aż do końca wojny szukali swojego wielkiego starcia, bitwy ostatecznej, w której to ich potężne działa miały rozgromić przeciwnika. Smutnym zwieńczeniem tego sentymentu była operacja Ten-gō, ostatnia akcja superpancernika Yamato, ale to już temat na inną opowieść...
Żródła:
„Burza nad Pacyfikiem”, Flisowski Zbigniew
“Shattered Sword: The Untold Story of the Battle of Midway”, Parshall Jonathan, Anthony
Battlefield: The Battle of Midway, NBC Universal
oraz Wikimedia
Świetnie się to czyta!
Dzięki.
Dzięki. Mam nadzieję, że da się to czytać, bo wyszło trochę bardziej "encyklopedycznie" niż zazwyczaj...
Congratulations @sweetstuff! You received a personal award!
Happy Birthday! - You are on the Steem blockchain for 1 year!
Click here to view your Board
Congratulations @sweetstuff! You received a personal award!
You can view your badges on your Steem Board and compare to others on the Steem Ranking
Vote for @Steemitboard as a witness to get one more award and increased upvotes!